Skocz do zawartości

Katowice - Gdańsk (620 km). Pierwsze ultra.


nbk

Rekomendowane odpowiedzi

Relacja:

Czwartek 11.06.2020 (Boże Ciało) godzina 3.00. Budzę się pełen optymizmu, mimo iż pogoda za oknem jest... nie wiadomo jaka. Potężna mgła powoduje, że z 5 piętra nie widać dosłownie nic. Wyruszam z Katowic o 4.00, gdyż jestem umówiony w okolicach Dąbrowy Górniczej na godzinę 5 z resztą grupy, która jedzie m.in. z Jaworzna, Krakowa, czy innych części Dąbrowy Górniczej. Punktualność to nie jest moja mocna strona, a nawet - z resztą szkoda gadać :p Mimo, że powinienem bez problemu dojechać z kilkuminutowym zapasem na czas to w trakcie jazdy moja torba podsiodłowa „zwymiotowała” zawartością bagażu na drogę. Finalnie, spóźniam się 15 minut i jednocześnie zyskuję nowe przydomki związane z moja pasją do wzięcia ze sobą około 3 razy większej ilości rzeczy od innych, gdzie i tak większość się nie przydała, ale w torbie miałem praktycznie wszystko :D

Początkowe kilometry są dość górzyste jak na trasę w kierunku Bałtyku. Przemykamy więc przez kilka odczuwalnych hopek w kierunku Zawiercia jak i po terenach Jury Krakowosko-Częstochowskiej. Po około 100 km, zatrzymujemy się na leśną toaletę i ściągamy warstwy ubrań - temperatura rośnie i jest bardzo duszno. Przeraża mnie jednak tempo jazdy. Jedzie się dobrze, nie muszę napinać, ale do pierwszej większej pauzy (Bełchatów - 160 km) średnia to 31,5 km/h. W mojej głowie pojawiają się różne myśli, a przede wszystkim to, że mając w perspektywie 600 km, złapię jakąś totalną bombę po 350 km, ponieważ to był mój maksymalny dystans i nie wiem jak potem zachowa się mój organizm. Nie mniej jednak czuję się bardzo dobrze i noga gładko podaje.

W Bełchatowie zatrzymujemy się w McDonald’s (jest godz. 10.30 - idealnie, skończyła się oferta śniadaniowa). Nigdy nie praktykowałem jedzenia tam na takich trasach, ale kupuję McZestaw z McRoyalem + Kurczak Burger. Co mogę dodać? Mega polecam McD. Najadłem się, nie czułem jakiegoś dyskomfortu na żołądku, a zjedzone kalorie naprawdę długo mnie trzymały. naprawdę mega pozytywne zaskoczenie. Spotykamy tam też innych pasjonatów kolarstwa. W oczy rzuca się mężczyzna ubrany w koszulkę z Tour do Pologne, który jest tam ze znajomymi. Zagaduje nas i pyta gdzie jedziemy. Nie wierzy, że mówimy prawdę jadąc 600 km „bez przerwy” nad morze. Człowiek czuje wtedy dumę, gdy spotyka innych ludzi, którzy są zaskoczeni tym na co się porywamy, uważając że to niemożliwe i że tak się nie da. Robimy sobie fotkę z całą naszą grupą, ponieważ dwóch kolegów nas opuszcza, ale dołącza do nas kompan z Wrocławia. Jedziemy zatem nad morze w 6 osób.

Trasa jest zaplanowana przez mało uczęszczane drogi i wioski, ale asfalt jest naprawdę dobry. Najfajniejsze w takich wycieczkach jest to, że podziwia się cały czas zmieniający się krajobraz. Tak samo jest i podczas tego ultra. Bardzo przyjemnie jedzie się przez miejsca, które znacząco odbiegają od naszej miastowej codzienności. Wydaje się jakby na tych „wioskach” życie wygląda inaczej - spokojniej, a ludzie mają zupełnie inną mentalność i pewnie tak z resztą jest. 

Po południu robi się naprawdę gorąco. Ciężko się oddycha, a temperatura wzrasta do 25 stopni. W słońcu jest pewnie powyżej 30. W sumie pozostaje tylko się cieszyć. Do ostatniego dnia przed wyjazdem nie było wiadomo czy w ogóle pojedziemy, ponieważ prognozy były bardzo nieoptymistyczne. Byliśmy wręcz pewni, że na pewnych odcinkach trasy spotka nas deszcz (raz mniejszy, raz większy) i burze, więc i wiatr może nas zamęczyć. Ale decyzja zapadła. Jedziemy! Będzie co będzie! W grupie i tak będzie fajnie. I rzeczywiście, towarzystwo było super, a i pogoda udała się idealnie. Mimo przerażających prognoz, nie padało w ogóle. Pogoda była wręcz idealna (no może poza jazdą w nocy, ale o tym później). Ale wracając do jazdy... Przez super pogodę, woda w bidonach kończy nam się bardzo szybko, a pojawiają się problemy z jej uzupełnieniem. Jedziemy przez wioski gdzie nie ma nic (poza super asfaltem i zerowym ruchem), a jak jakiś sklep już się pojawia na horyzoncie to jest niestety zamknięty, ponieważ jedziemy w święto. Przy pustych bidonach jedziemy kolejne kilometry i na szczęście widzimy malutki sklepik przy drodze, gdzie cała lokalna społeczność zaopatruje się w alkohol :p Miło, aczkolwiek nie ma tam lodówki, więc wszystkie napoje są po prostu ciepłe, no i nie można płacić kartą, czego można się było spodziewać. Szkoda, że na 6 osób tylko 1 miała gotówkę :D Zatankowaliśmy, zjedliśmy lody i lecimy dalej.

Około 350 kilometra dojeżdżamy do jednego z większych miast na naszej trasie - Włocławka. Będzie wyżerka, wiadomo gdzie. McDonald’s. Godzina chyba 18, dzień wolny, więc jedyne czego się możemy spodziewać to braku wolnego stolika i tak też właśnie się dzieje. Jest tam tyle ludzi, że nie ma gdzie się ruszyć. Kolejki ogromne. Na szczęście stolik na zewnątrz się zwalnia, więc siadamy. Tutaj była zaplanowana dłuższa przerwa i dobrze, że akurat tutaj, ponieważ po złożeniu zamówienia mieliśmy gdzieś 30 numer w kolejności, więc czekaliśmy na swoje zamówienia również prawie 30 minut. Dla dodania dramaturgii pozwolę sobie dodać, że jestem alergikiem na potęgę i akurat tam dostaję „ataku”. Kicham średnio co minutę albo częściej, więc chyba nie muszę tutaj pisać jak patrzyli na mnie ludzie... Na pewno roznoszę koronawirusa :D Aplikuję tabletkę, więc trochę mi się polepsza, a po jedzeniu dorzucam dla pewności warstwę Sudocremu. Obok na Orlenie uzupełniamy płyny.

Jedziemy dalej. Wyczekujemy ciemności, chociaż teraz jedzie się najprzyjemniej. Jest rześko, słońce zaczyna zachodzić, więc i widoczki są bardzo fajne. Nadmienię tutaj, że mimo przejechania 380 km wciąż na liczniku średnia prędkość jest powyżej 31 km/h. Niby cały czas o tym pamiętam z obawą o dalszy przebieg trasy, ale jedzie się doskonale, więc coraz częściej o tym zapominam. Pora włączyć lampki, ponieważ zapada pełna ciemność. Momentami też pojawia się gorszy, dziurawy asfalt, przez co podejmujemy decyzję, żeby trochę zwolnić podczas jazdy nocnej w takich warunkach. 

O godzinie 23, czyli już 440 km, zatrzymujemy się na Orlenie w centrum miejscowości Golub-Dobrzyń. Nie pasujemy tutaj, ponieważ w tym momencie na stację przychodzą tylko imprezowicze, ale jest spokojnie. Ja wrzucam zapiekankę do brzucha, a pozostali popijają kawę. Dopiero teraz (prawie przez 24) czujemy potrzebę „ubrania się”. Ubieramy nogawki, kurtki i buffy. 

Niestety warunku pogodowe w mojej ocenie są bardzo niekomfortowe. Jest potężna mgła i ogromna wilgotność. Mimo tego, że nie spadła ani kropla deszczu to jestem cały mokry. Cała kurtka w wodzie, z kasku cały czas skapuje, a przez okulary nic nie widać, więc trzeba jechać bez nich, więc całe powieki są pokryte wodą. Zaczynam się źle czuć. Nie mówię tutaj o mojej dyspozycji fizycznej, ale nagle całkowicie zatyka mi nos, gardło boli mnie potwornie. Stwierdzam, że kolejne dni spędzę w łóżku z potężnym przeziębieniem albo anginą. Dodatkowo zaczynają się oznaki senności i chętnie by się zamknęło na chwilę oczy, ale jest okej...

Kilometr 500, środek nocy. Orlen. Grudziądz. Nareszcie! Od razu kupuję gorącą herbatę, żeby poczuć się lepiej i rzeczywiście, poprawia mi się. Przestaje mnie boleć gardło i nos się odtyka. Ten stan był chyba podyktowany tą okropną wilgotnością. naprawdę mi ulżyło. Ale humor zepsuło mi zachowanie obsługi na stacji, ponieważ do jedzenia na ciepło nie było kompletnie nic i mimo „robiących się” parówek, pani ze stacji oznajmiła mi, że nie będzie nic do jedzenia. Nawet jakbym musiał czekać pół godziny to i tak nie mam co liczyć na ciepły posiłek. Wyczuwalna była ogromną niechęć, że w ogóle się na tej stacji pojawiliśmy. Zjadłem jakieś swoje batony, ale to nie było to. Chciałem coś ciepłego. 
Czując oznaki zmęczenia, biorę jedną tabletkę polecanego mi Guaranaxu. Nie dał mi on nic. Zero pobudzenia i redukcji zmęczenia, więc na mnie on chyba nie działa.

Do celu zostało już niewiele. Słońce zaczyna się pojawiać na horyzoncie. Robi się jasno. Jedziemy aż do Gdańska DK91, gdzie jest bardzo szerokie pobocze, a ruch znikomy o tej godzinie. Niestety od momentu kiedy zaczynało się robić jasno i jechałem na kole oczy zaczynały się przymykać. Nie mogłem patrzeć na osobę przede mną lub jej koło. Zatem poczułem potrzebę bycia nieco aktywniejszym i to rzeczywiście dało rezultaty. Więc szarpałem trochę bardziej, ponieważ na DK91 cały czas były hopki w górę i w dół. To pozwoliło mi zapomnieć o zmęczeniu. Ogólnie tempo było już mniejsze, ponieważ jeden z naszych kolegów doznał kontuzji kolana, więc holowaliśmy go. Ale bywałych też momenty, gdzie odjeżdżaliśmy, a potem chwilę czekaliśmy. 

W Gniewie na 540 km, poprosiłem grupę o przerwę na Orlenie. Chciałem zjeść coś ciepłego, więc wjechały dwa hot dogi. Jeden duży, jeden mały. Dodatkowo kupiłem Red Bulla i to on dał mi pobudzenie i skasował senność. Ma on niestety jedną wadę. Brzuch nie czuje się po nim najlepiej. Ostatnia przerwa była w miejscowości Tczew, na 570 km, pozostali chcieli też coś zjeść w McD.

Pozostał kierunek na Gdańsk. Im bliżej końca tym czułem się mocniejszy. Adrenalina robiła swoje. Nagle nic mnie nie bolało, bo jak wiadomo ból dupy, czy barków przy takim dystansie po prostu musi być. Ważne żeby nie był on uciążliwy. W moim wypadu najbardziej bolały mnie barki (ponieważ miałem jeszcze plecak) i szyja od naciągnięcia. Cztery litery też trochę bolały, ale jeżeli tak wygląda ból po 600 km to niech będzie taki zawsze. Nogi niezmordowane. Zaryzykuję stwierdzenie, że w ogóle się nie zmęczyły, gdyż po tak dużym dystansie wciąż była w nich bardzo duża moc, co mnie bardzo cieszyło. 

Od znaku „Gdańsk” jechaliśmy ścieżką wzdłuż Wisły. Ładna, aczkolwiek z kostki, więc niektórych na szosie może mocno zniechęcić. Ścieżki rowerowe w centrum męczące. Co kilka metrów światła, na których czeka się zawsze minimum minutę. Wiec dojazd z centrum do wybrzeża dłużył się w nieskończoność, ale wreszcie osiągnęliśmy cel! Bałtyk! Średnia 29 km/h. 
Wszyscy z naszego małego peletonu byli zadowoleni. Cały wyjazd udał się bardzo dobrze. Bardzo cieszyło nas to, że pogoda była dla nas łaskawa i przede wszystkim, że bezpiecznie dojechaliśmy (nie było żadnych niebezpiecznych sytuacji - a to rzadkość). Każdy z nas czuje niedosyt i chce więcej, więc to na pewno nie ostatnia relacja.
Każdemu polecam taką przygodę i w razie pytań zapraszam :) I zapraszam też tutaj:

https://www.instagram.com/kubeush
https://www.strava.com/athletes/kubeush

Zdjęcia wykonane prze Kamila (@aydemne)

a59c06142d06.jpg

00b7b8cf40c1.jpg

ed99494ccbc6.jpg

20eeb9968233.jpg

4da4a7c137d7.jpg

5bf20fa6d483.jpg

f00434b9a658.jpg

d5ab31011f0b.jpg

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...