Skocz do zawartości

Do Źródeł Sany i Grobu Hrabiny czyli Bieszczadzki Worek


lewocz

Rekomendowane odpowiedzi

Z okazji Światowych Dni Młodzieży jakie odbywały się w Krakowie postanowiłem uczcić to wdarzenie wyjeżdżajac w kulminaycyjnym momencie jak najdalej z miasta. Od dawna planowałem objechać Bieszczadzki Worek, zaczerpnąć wody ze Źródeł Sanu i stanąć w zadumie nad grobem Hrabiny Stroińskiej. Poza tym wyjazd okazał się bardzo spontaniczny, trasa niby częściowa była zaplanowana, ale do ostatniej chwili ulegała modyfikacjom i było również na bieżąco zmieniana już podczas jazdy. Wystartowałem z Woli Matiaszowej gdzie dojechałem autem wpost z Krakowa. Było już popołudnie więc daleko nie mogłem zajechać i skierowałem się wprost w góry. Kamienistą i pełną wybojów drogą przez Górzankę dotarłem do Wołkowyji skąd małą obwodnicą Bieszczadzką kierowałem się w stronę Czarnej. Ruch niewielki, droga raczej pusta, pogoda sprzyjała, piękne plenery zwłaszcza w okolicy wsie Rajskie. Bardzo przyjemnie się jechało. 

 

W Polanie opuściłem wygodny asfalt i skręciłem w prawo, w szutrową drogą prowadzącą na na Wańki Dział. Szybko opuściłem cywilizację i wokół mnie zaczął panować leśny gąszcz wciskający się na drogę. Im dalej w las robiło się coraz bardziej tajemniczo, po drodze żywego ducha, tylko kilka saren szybko przebiegło przez drogę zatrzymując sie na chwilę i patrząc ze zdziwieniem na ten dziwny pojazd bez głośnego silnika. Pod wieczór zaczęła się psuć pogoda, a odległe odgłosy burzy wzmagały magiczną aurę jaka panował na tej zagubionej wśród gór i lasów drodze. Grzmoty stawały sie coraz głośniejsze, minęła godzina 20 i na gwałt musiałem szukać jakiejś miejscówki na nocleg. Niestety jakoś nie miałem szczęścia, tam za mokro, tam za wysoka trawa, tutaj znowu nierówno. Zaczęła się już szarówka robić gdy przebiłem się przez grzbiet Otrytu i rozłożyłem namiot na małym skrawku placu tuż obok zadaszonej ławeczki dla turystów. 

 

Kilka chwil po wejściu do namiotu na zewnątrz rozpętuje się piekło. Wewnątrz namiotu prawie jasno od błyskawic, grzmoty i rozbłyski występują prawie jednocześnie, krople deszczu atakują mój namiot z wściekłością rozjuszonego byka, a cała ta kakafonia dźwięków tworzy jeden wielki zgiełk sprawiająca, że zdaję sie nie słyszeć własnych myśli. A jest o czym myśleć, czy marna płachetka namiotu wytrzyma napór ogromnych iloścu wody, czy szpilki wystarcząjąco mocno trzymają namiot, który póki co dzielnie opiera się uderzeniom wiatru. Mija tak jakieś pół godziny, impet burzy trochę opada i zapadam w niespokojny sen budząc się co kilka chwil. Dopiero głęboko w nocy udaje mi się mocniej usnąć.

 

Ranek budzi mnie szumem waiatru w drzewach i spływających lasem potoczków wody. Oprócz szumu wody nic nie przypomina o nocnej nawałnicy. Bez pośpiechu zwijam obóz i po lekkim śniadaniu wyruszam w dalszą drogę. Szybko zjeżdżam do Smolnika, kawałek lecę główną drogą w stronę Ustrzyk Górnych aby po chwili w Procisnem odbić w leśną drogę prowadzącą mnie już do worka. Nadal pustki, po godzinie jazdy mija mnie jeden podobnie jak ja zabłąkany rowerzysta i to by było na tyle towarzystwa. Droga wznosi sie i opada, podjazdy nie są długie, ale nawierzchnia bardzo kiepska i nie ułatwia sprawy. Gdy znów docieram do asfaltu przed Tarnawą Niżną znów zaczynają straszyć mnie ciemne chwmury mruczące nad moją głową.  

 

Pierwsze krople spadają akurat gdy podjeżdżam do centrum wsi składajacej się z kilku budynków. Sklep zamknięty na cztery spusty, bar otwarty ale wewnątrz żywego ducha. Na ławeczce dwójka turystów. Bar i sklep obsługiwane przez jedną osobę, kobieta wychodzi z baru i otwiera dla naszej trójki sklep. Kupujemy co potrzeba i znów sklep zamknięty, a w barze pustki. Przeczekuję opady i kieruję się wgłąb worka. Przejeżdżam obok dużej bramy na, której z niedowierzaniem dostrzegam wielki i mocno już zniszczony napis IGLOOPOL. Z niedowierzaniem zatrzymuję się tutaj i zastanawiam jak bardzo odseparowane od świat jest to miejsce, że ostał się tu relikt minionej eopoki. Dla niezorientowanych IGLOOPOL to na przełomie lat 80 i 90 był spożywczy gigant. Firma mające swą siedzibę w Dębicy słynęła z produkcji lodów i mrożonek. W socjalistycznych realiach kierowana przez dynamicznego dyrektora rozwijała sie tak bardzo, że  zdawał się żyć z niej cały region. Szczytowym osiągnięciem tego olbrzyma na drewnianych nogach była drużyna piłkarska, która nosząc oczywiście nazwę IGLOOPOL walczyła na równi z równym w pierwszej lidze piłkarskiej z Wisłą Kraków, Legią Warszawa czy Górnikiem Zabrze. Dla Dębicy to była wielka nobilitacja bo przecież jeszcze dobrze nie przeminęła sława pobliskiej Stali Mielec gdy znów pojawił się zespół grający w najwyższej klasie piłkarskiej. Mieszkańcy Dębicy mogli czuć się jak wybrańcy, oprócz emocji sportowych Igloopol inwestował duże pieniądze w rozwój samego miasta i okolicy czego przykładem mogła być specjalna linia trolejbusów jaka została uruchomiana w tym mieście. Oczywiście dowoziła ona ludzi do zakładów giganta.

 

Niestety Igloopol tak szybko jak się rozwijał, tak szybko upadł. Nie doczekał nawet transformacji ustrojowej i zaczął walić z hukiem jeszcze w poprzedniej epoce. Klub piłkarski spadł z ligi, potem został rozwiązany, trolejbusy zlikwidowano, a tabor i trakcja zostały rozgrabione. Liczne jednostki zamiejscowe poszły tą samą drogą i tylko takie napisy jak ten w Tarnawie Niżnej przypominają o tym jakie jak wyglądała rzeczywistość 25 lat temu.

 

Dosyć wspomnień, jedziemy dalej. Wygodną szosą docieram do Tarnawy Wyżnej. Wokół mnie piękne widoki, widok na gniazdo Halicza i Bukowe Wierch od tej strony naprawdę jest urzekający. Torfowisko w Tarnawie Wyżnej to kolejne miejsce gdzie człowiek cofa się do dawno minionych czasów. Przed wojną teren był dosyć mocno zaludniony, teraz trudno uwierzyć, że biegła tędy linia kolejki wąskotorowej. Istotne to jest o tyle, że właśnie oglądane torfosiwsko po przejeżdzie parowozu zajęło się od jego iskier i pożar tlił się tutaj przez kilka lat. 

 

Za Tarnawą Wyżną kończy się wygodny asfalt i znów trzeba się męczyć po kamnieniach i wybojach. 

Znów też daje znać o sobie pogoda, tym razem bez mruczenie i bez żadnego ostrzeżenia nadchodzi kolajna burza. Mam farta bo akurat dojeżdżam do bramek Bieszczadzkiego Parku Narodowege. Kasa, duża wiata, kilka samochodów na parkingu. Przeczekuję opady i zagłębiam się w worek. Pojawia się pierwszy drogowskaz do grobu Hrabiny. Szybko dojeżdżam do wiaty skąd wiedzie znakowana ścieżka w to miejsce. Znaki podają czas 1h20 do grobu, 1h30  do źródeł Sanu. Niestety dotrzeć tam można tylko piechotą. Zostawiam rower i po krótkiej rozmowie ze strażnikiem, który obiecuje, że zerknie na niego kieruję się w las. Strżnik obiecywał, że będzie tam jeszcze około dwóch godzin. Czasy przejście wskazują, że powinno mi to zająć około 2,5 godziny...trzeba się spieszyć. Do grobu docieram szybko metodą marszobiegu. Tutaj chwila zadumy i znów cofam się w czasy gdy Sianki było ludną wsią z dużą ilością domów, zakładów pracy, pensjonatów i kwater dla turystów. 

 

Szybko otrząsam się z rozmyślań i wznawiam marszobieg. Teraz idzie trochę wolniej bo poruszam się w górę. Chwila przerwy na polance widokowej na Ukraińską część Sianek ( po wojnie wieś została podzielona) Akurat trafiam na przejazd pociągu zmierzającego w stronę przełęczy Użockiej. Jeśli dobrze wytężyć wzrok widać betonową drogę prowadzącą na przełęcz.

 

Ruszam dalej, źródła Sanu już tuż tuż. Docieram tam po kilku minutach. Na początek trochę rozczarowanie, nie tego się spodziewałem. Całe źródło to małe zagłębienie pod skałą skąd cieknie maleńka strużka wody. Trudno uwierzyć, że już kilkanaście kilometrów stąd rzeka ma szerokość kilkudziesięciu metrów. Zmęczony i spragniony korzystam z czystej i chłodnej wody. Nie jest to wygodne bo trudno zaczerpnąć wody z tego maleństwa ale jest przyjemnie chłodna i bardzo smaczna. Pozostaję tu kilka minut i szybko wracam do roweru. Cała trasa nie zajęła mi dłużej jak 45-50 minut ale muszę przyznać, że zmęczyła mnie solidnie. Gdzieś tam zahaczam o wystający korzeń i lecę na twarz w bieszczadzkie błoto. Dopiero przy rowerze orientuję się, że tam w błocie zostały moje okulary, które miałem założone na głowę.. Nie mam ochoty znów się wracać, tym bardziej, że nie ma wcale pewności, że je znajdę. Korzeni po drodze było dużo, błota również, okulary ciemne, dobrze komponują się z podłożem. Chyba nie warto.

 

Wracam początkowo tą samą drogą ale zaraz za bramkami parku skręcam w boczną dróżkę, którą docieram do drogi z Tarnawy do Mucznego. Muczne to temat do osobnej opowieści, dość powiedzieć, że o randze tego miejsca świadczą uliczne latarnie pojawiające się znienacka tuż przy drodze. Nie ma ich dużo ale sam fakt, że są tutaj, w środku leśnej głuszy dużo mówi o histori tego miejsca tak lubianego przez partyjnych dziennikarzy. Nie zatrzymuję sie tutaj, przejeżdżam obok bramy do zagrody żubrów i szybko zjeżdżam gładziutkim asfaltem do Stuposian. Tutaj małe zakupy i wracam kawałek do Procisnego gdzie jeszcze rano wypatrzyłem fajną miejscówką na nocleg. Tuż obok drogi spędzam noc.

 

Worek dał mi trochę popalić i rano pozwalam sobie na dłuższe spanie i odpoczynek. Niespiesznie zwijam obóz i powoli zmierzam do Ustrzyk Górnych. Tam nie spędzam dużo czasu bo nie ma na czym. W zasadzie pusto. Kilka osób chodzi rozglądając się wokoło, na bazarku prawie sami sprzedający, w kilku barach jedna, dwie osoby przy kuflu piwa. Sklep tak samo pusty jak pięć, dziesięć i piętnaście lat temu z tak samo ubogim asortymentem pochowanym gdzieś na półkach. Tylko piwo jest wyeksponowane w dwóch lodówkach. Słabe miejsce na dłuższy postój. A z drugiej strony może właśnie dlatego Bieszczady są Bieszczadami. Wakacyjny weekend, piękna pogoda, centralna część gór z początkiem szlaków w ich najwyższe i najbardziej atrakcyjne partie, a tu pustki. Oby tak dalej, oby Bieszczady takie zostały.

 

Bez pośpiechu, spokojnie kieruję się w stronę Brzegów Górnych. Tam skręcam w stronę Dwernika, aby po chwili znów zagłębić w leśne ostępy. Droga na Sękowiec to typowa leśna szutrówka, utwardzona na różne sposoby dzięki czemu nawet po deszczu nie grozi nam tutaj legendarne bieszczadzkie błoto. Nawierzchnia zmiania się często, spotykam odcinki dobrego asfatu, kawałki z jego resztkami, są długie podjazdy po typowej szutrówce pełnej luźnych kamieni odskakujących niekiedy z impet spod opony. Są też takie pokryte luźnym lecz bardzo drobnym tłuczniem i takie sa najprzyjemniejsze. Widać je z daleka po kolorze i na zjazdach można puścić klamki hamulcowe wiedząc, że rozpędzony rower za chwilę wpadnie na taką gładką nawierzchnię

 

Kilka razy mijam tabliczki ostrzegające przed nieźdzwiedziami. Na szczęście miśki nie wychodzą mi naprzeciw i bez przeszkód docieram do Zatwarnicy. Ta wieś zdaje sie być odcięta od świata. Tylko kilka domów i koniec asflatu to wszystko co można tu zobaczyć. Gdzieś tam dalej jeszcze coś jest, mapa pokazuje jakieś turytyczne atrakcje ale jakoś mam wrażenie, że tam dalej nic nie ma. Przez kilka minut, które spędzam tu na skrzyżowaniu dróg, nic nie symbolizuje, że tam dalej może być życie. Zerkam jeszcze na wyblakły szyld reklamujący Bojkowską Chatę i na głośny krzyk jakiegoś drapieżnego ptaka krążącego ponad wsią.

 

Ruszam w boczną drogą wznoszącą sie do góry. To bardzo nieprzyjemny podjazd, do tej pory miałem sporo gór ale podjazdy było dosyć łagodne, tutaj muszę naprawdę dużo sił wkładać w kręcenie korbą aby utrzymać się na rowerze. Mozolnie zdobywam kolejne metry wysokości w palących promieniach słońca. Droga do nieistniejącej wsi Ług ciągle wznosi się i opada, mijam przełęcz Szczycisko i zjeżdżam do Ługu. Tutaj kilka minut odpoczynku i startuję już na ostatnik dzisiajszy etap. Celem odległa jest o 7 km wieć Buk przy drodze do Terki. Wypatrzyłem tam pole biwakowe, z którego zamierzam skorzystać. Jadę wzdłuż rezerwatu Sine Wiry na rzece Wetlina. Po całym dniu samotności zaczynam tutaj spotykać turystów. Najpierw jakaś jedna samotna osoba, potem jakaś para, im niżej zjeżdżam tym jest ich coraz więcej. Nie są to jednak jakieś tłumy, na polu namiotowym w Buku też raczej mało tłoczno. Wcinam kiełbasę z rożna i po uiszczeniu 7 zł rozkładam namiot po drzewem.

 

Długi wieczór przeznaczam na odpoczynek i oglądanie mapy. Zakładam dwie wersje, albo leniwy i spokojny powrót do samochodu, albo sprężenie się i zaatakowanie przeł. żebrak. Dużo będzie zależeć od pogody jaką przywita mnie kolejny dzień. 

 

Ranek jest pogodny ale słońce szybko chowa się za chwmurki. Pakuję się pomału myśląc jak to zaplanować ten dzień. Żeby zrobić Żebraka trzeba by się mocno sprężyć więc póki co pakuję się dając sobie możliwość podjęcia decyzji gdy dojadę do Cisnej. Już wszystko gotowe, przeglądam tylko wszystkie zakamarki w poszukiwaniu rękawiczek. Już całe sakwy rozbebeszyłem gdy nagle doznaję olśnienia i przypominam sobie odpoczynek w Ługu. Robiłem tam zdjęcia, pamiętam dokładnie jak ściągałemm rękawiczki i kładłem na sakwach. Ale nie pamiętam abym je ubierał z powrotem. No ładnie jak na jedną wycieczkę, okulary i rękawiczki. Trochę szkoda bo jedno i drugie nie było z tych najtańszych. Mam chwilę zagwozdkę co robić. Chwila niepewności nie trwa jednak długo. Przejechałem już ponad 200 km, jeśli teraz wrócę sie te 7 km to nic się nie stanie. tym bardziej, że z Ługu będę mógł kontynuować wycieczkę wygodną drogą do Kalnicy. A jechać warto bo chociaż rękawiczki zgubiłem wczoraj popołudniu to jednak szanse na ich odnalezienie są duże. Ług to już niestniejaca wieś. Przypadkowi turyści tam nie docierają, a jeśli już to jest ich niewielu. Jest szansa, że leżą gdzieś na drodze i nikomu nawet nie chciało się po nie schylić.

 

Wracam się więc drogą wzdłuż Sinych Wirów którą jechałem wczoraj. Rano, jestem wypoczęty idzie mi to szybciej niż wczoraj i szybko docieram do Zawoju skąd już mam zjazd do Ługu. Cały zjazd jadę wolno uważnie obserwując drogę. Widoczność dobra, jasno, jednak rękawiczek nie ma. Już widać dolinę wsi Ług, a zguby niet. Zrezygnowany puszczam klamki hamulcowe aby pokonać ostatni krótki podjazd, rozpędzam się trochę i szybko pokonuję stromą ściąnkę. Na szczycie trochę zwlaniam i kątem oka na gałęziach dostrzegam jakiś nienaturalny kolor. Tuż przy drodze na gałązce wśród liści  wyraźnie widać jakiś czerwony kształ. Ułamek sekundy i już nie mam wątpliwości. Na pewno nie spadły mi na drzewo. Jakiś zabłąkany turysta znalazca zawiesił je na drzewie gdzie doczekały spokojnie swojego właściciela.

 

No to jedna zguba odnaleziona, ale po okulary nie zamierzam się wracać aż do grobu Hrabiny. Lecę sobie spokojnie do Kalnicy, a stamtąd do Cisnej gdzie łapie mnie deszcz. Pierwszy jego impet przeczekuję w cukierni popijając kawę i wcinając ciacho. Mija prawie godzina, a deszcz jednak nie przestaje padać. No to przenoszę się do baru obok, gdzie zjadam obiad. Znów mija dłuższy czas, ciągle coś tam kapie ale już mi wszystko jedno. Żebraka już nie zrobię wobec czego postanawiam go sobie zostawić na kolejny razy. Pruję już prosto na Baligród, tam solidny podjazd do Bereźnicy i już jestem przy aucie.  

 

 


   


 

Przepraszam za galerię ale dopiero dzisiaj zczaiłem, że wredne Google wyłączyło Picasę. Zdjęcia zostały ale ale to co teraz jest to masakra. Picasa była fajna, przejrzysta, super się na niej pracowało, miałem porobione opisy, posortowane zdjęcia i albumy. Teraz jak patrzę na ten googlowski album to mnie trzepie ze złości....

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...