Skocz do zawartości

[rajd rowerowy] Projekt Elbląg - 298 km dla Maćka (13.06.2015)


KrisBruno

Rekomendowane odpowiedzi

Projekt Elbląg - 298 km dla Maćka (13.06.2015)

 

Rajd rowerowy na trasie Warszawa - Elbląg

 

Podwójny atak na rekord życiowy przejechanych kilometrów rowerowych za jednym zamachem, podwójna motywacja, bo wyczyn ten dedykuję mojemu kochanemu Bratu, bez którego nie osiągnąłbym celu. Podjąłem się tego wyzwania kilka tygodni wcześniej. Dzień przed rajdem poczyniłem staranne przygotowania do długiej trasy i spakowałem wszystkie potrzebne rzeczy na ten wypad oraz na zbliżający się tygodniowy rajd po Kaszubach. Z ogromnym podnieceniem i zarazem niepokojem wyczekiwałem soboty 13 czerwca. Niepokój wziął się stąd, iż wieczorem i w nocy zaczął padać w Warszawie ulewny deszcz. Trudno było tej nocy zasnąć, spałem jakieś 2 godziny, płytkim snem, jednak zgodnie z planem wstałem o wschodzie słońca, dokładnie o godzinie 4:14. Wyjrzałem przez okno i ku mojej uciesze po deszczu nie pozostał żaden ślad oprócz wilgotnego asfaltu. Z werwą zabrałem się do porannych przygotowań przed startem i i około godziny 5:25 gotowy byłem do wyprawy. Wyruszyłem z Rembertowa w kierunku Nieporętu, miejscowości, w której zwątpiłem mocno w powodzenie mojego planu...

 

Pierwsze 25 km zdawało się być niekończącym koszmarem, pierwsze 25 km z zamierzonych 280! Przystawałem co chwila, by poprawiać lub zmieniać koncepcję mojego bagażu, który nazwałem FAN Packiem. FAN - czyli Fenomenalna Aranżacja "Narowerowa" zdawała się nie być tak fenomenalna jak na testach kilka dni wcześniej. Przez to, że mój rower nie jest przystosowany do zainstalowania standardowych sakw, musiałem nieźle nakombinować się jak zaaranżować bagaż na tydzień rowerowych wojaży. Stąd te pierwsze kilometry stały się swoistym testem na mój majdan. Przed Nieporętem problem został rozwiązany a FAN Pack trzymał się jak należy, jednak chwilę później pojawił się kolejny problem. Dziwne rzeczy można spotkać na szlaku, dziwne przedmioty czasem pojawiają się na asfalcie, ale żeby na drodze wojewódzkiej najechać oponą na zszywkę... to już jakiś kosmos. W momencie kiedy poczułem, że zeszło mi powietrze z tylnego koła, pomyślałem sobie, że jeśli dojadę do Elbląga to będzie to cud. Jak się okazało - cud się jednak zdarzył!

 

Na pierwszych 25 km wyczerpałem limit pecha i odtąd przez te niemal 300 km mogłem cieszyć się niczym nie zmąconą jazdą, którą to przerywał jedynie coraz większy upał, męczący wiatr na niektórych odcinkach oraz coraz bardziej pofałdowany teren im bardziej kierowałem się na północ. Jednak zanim ruszyłem z Nieporętu wziąłem się za zmianę dętki. Sprawdzając oponę nie mogłem się nadziwić przyczyną awarii. Wspomniana zszywka to chyba jedna z najbardziej kuriozalnych przyczyn przebitej dętki w mojej historii. Po tym jak uporałem się z problemem wyruszyłem w kierunku Zalewu Zegrzyńskiego licząc na to, że następne kilka kilometrów nie spowodują powrotu do domu na tarczy. Nad Zegrzem obmyłem dokładnie ręce noszące wyraźne znamiona interwencji przy kole roweru. Następnie po tej krótkiej przerwie, w towarzystwie budzącego się poranka dotarłem do mostu na Narwi. Chwila przerwy na podziwianie krajobrazu i ruszyłem w dalszą trasę.

 

Jechało mi się coraz lepiej, a w serce wlewał się coraz większy optymizm. Dotarłem do Nasielska, gdzie posiliłem się na miejscowym skwerze przed dalszą jazdą. Kierując się na Ciechanów, nadrobiłem trochę kilometrów, gdyż wytyczona trasa okazała się na pewnym odcinku trudną, szutrową drogą. Musiałem trochę zawrócić i zboczyć z pierwotnie planowanego szlaku. Jednak po tych małych perypetiach doleciałem w końcu do małej wsi Gąsocin, gdzie pod miejscową parafią znowu podładowałem baterie. Mając świadomość, że to sobota czym prędzej skierowałem się do Ciechanowa, z myślą zakupienia zapasowej dętki. Tam też bez problemu znalazłem sklep rowerowy, a chwilę po tym mogłem cieszyć się widokiem wspaniałego Zamku Książąt Mazowieckich, gdzie 3 lata temu odbyliśmy z Maćkiem i Paulą w drodze do Mrągowa zwariowaną sesję zdjęciową. W Ciechanowie odliczyłem pierwsze 100 km na trasie. 1/3 planu zrealizowana!

 

Coraz większy upał, gdyż wybiła godzina południowa oraz kilka pagórków za Ciechanowem nastręczyły nieco trudności w jeździe. Jednak, mimo że straciłem trochę czasu i energii na podjazdach dzielnie dojechałem do Mławy, gdzie do centrum miasta wjechałem za wlokącą się przede mną furmanką. Takie rzeczy tylko w Mławie. Po odpoczynku i posiłku przy mławskim rynku ruszyłem na Działdowo. Tam też będąc na 157 km mojego tripu odczułem pierwszy kryzys związany z pogodą i odległością. Nie mniej jednak swoją nową życiówkę miałem już za sobą. Pod działdowską warownią krzyżacką znajduje się skwer, na którym znalazłem wolną ławkę, by rozprostować kości. Zatopiony w promieniach przebijającego przez drzewa słońca mógłbym zasnąć spokojnym snem i przywitać wieczór. Jednak cel był ponad wszystko i chociaż nie jestem amatorem napojów energetycznych, tym razem sytuacja wymagała, by pobudzić się jednym z dwóch przygotowanych na ten rajd. To słodkie, energetyczne "coś" postawiło mnie błyskawicznie na nogi i z Działdowa uderzyłem mocno na pedały, by połykać kolejne kilometry.

 

Zanim dotarłem do starej miejscowości Dąbrówno, odkryłem przy szosie pozostałości cmentarza ewangelickiego. Na tym odcinku jechałem pośród lasów, które dały mi trochę upragnionego cienia w skąpanej w słońcu sobocie. W Dąbrównie zatrzymałem się na chwilę, by odpocząć i zjeść podwieczorek. Następnym celem była Ostróda, jednak by do niej dotrzeć musiałem odbić na szosę prowadzącą w kierunku Lubawy. Gdybym skręcił w prawo i ujechał kilka kilometrów wylądowałbym niczym rycerz na polach Grunwaldu i tym samym zaliczył planowany na połowę lipca rajd upamiętniający tą sławetną bitwę! Zanim dotarłem do Ostródy przejechałem przez Marwałd i Tułodziad, w której to wsi pod miejscowym sklepem rozłożyłem na stoliku wszystko co potrzebne do spożycia kolacji. Kolacja, trochę to dziwna nazwa dla tego posiłku, który miał być jeszcze jednym z wielu tego dnia, wszak miałem przed sobą jeszcze ponad 100 km drogi. Po przerwie na wspomniany posiłek skierowałem się na Ostródę. Na tym odcinku mogłem cieszyć się dosyć szybką jazdą, którą umożliwiał zbliżający się wieczór przywołujący lżejszy wiatr i spadek temperatury. Przed samą Ostródą frajdę sprawiły mi jeszcze dwa strome zjazdy, na których dałem odpocząć moim mięśniom.

 

Ostródę, miasto, które wspominam z pierwszymi koloniami ćwierć wieku temu, przywitałem podczas zachodzącego słońca. Po kilku minutach odpoczynku ruszyłem w dalszą drogę mając w planach Miłomłyn. Mimo wieczornej pory, postanowiłem jechać w miarę spokojnie, by osiągnąć swój cel. Nie ważne już o której, ważne żeby dojechać. Jednak coraz większa ciemność ogarniająca mnie zewsząd, a odczuwalna jeszcze mocniej na drodze krajowej prowadzącej przez pustkowie, nie ułatwiała rowerowej przygody. Z utęsknieniem wypatrywałem znaku na Miłomłyn. Wreszcie się doczekałem, a miejscowość minąłem wrzucając mocną prędkość. Miałem jeszcze spory kawałek drogi, więc wykorzystałem wieczorową aurę i minimalne natężenie ruchu na drodze równoległej do ekspresówki na mocniejsze tempo. Po ponad 200 km dało się jeszcze trochę pocisnąć! Na odcinku do Pasłęka zaczęła dłużyć mi się droga. Wymuszało to na mnie coraz mocniejsze tempo bez przystanków, zatrzymywałem się jedynie na sekundy, by telefonicznie ustalać z Gosią odległość, którą miałem jeszcze do pokonania. Po długim odcinku przez pustkowie dotarłem w końcu do Pasłęka. Tam też odpocząłem i z myślą, że jestem coraz bliżej celu, skierowałem się na starą krajówkę prowadzącą prosto do Elbląga.

 

Ciemność przerywały gdzieniegdzie usytuowane znaki sygnalizacyjne i latarnie pośród rozjazdów. Jak to zwykle bywa, najtrudniejszy był ostatni odcinek. 10 km przed Elblągiem droga dłużyła mi się jakbym miał do pokonania co najmniej ze stówę. Jednak światła widzianej z oddali katedry św. Mikołaja, największej świątyni północnej Polski, napawały mnie wspaniałym uczuciem zbliżającego się celu. Gdy minąłem znak Elbląg poczułem niesamowitą ulgę połączoną z uczuciem spełnienia. Pierwszą swoją myśl skierowałem do Maćka, który czuwał nade mną i dał mi ogromną siłę i motywację do zrealizowania Projektu Elbląg. W okolicach 2 w nocy jechałem już spokojnym tempem w kierunku centrum miasta i z wielką dumą oraz lekkim zaskoczeniem patrzyłem na licznik rowerowy. Miało być 280 km, tymczasem wyszło trochę więcej. Mimo środka nocy nie omieszkałem zawitać na elbląską starówkę na pamiątkową fotkę. Do pobliskiego kempingu zawitałem mając na liczniku 298 km i mimo chęci dokręcenia tych dwóch kilometrów, pragnienie snu zwyciężyło, wszak po raptem dwóch godzinach w objęciach Morfeusza poprzedniej nocy zrobiło swoje.

 

Projekt Elbląg z pełną świadomością zaliczam do fantastycznych przygód rowerowych. Było to niezapomniane bicie rekordu. Na rajdzie osiągnąłem tempo 21,34 km/h. W siodle spędziłem 13 godzin i 57 minut. Może kiedyś i tą życiówkę pobiję. Kto wie? Jedno jest pewne - dedykuję ją Tobie Maćku. Dziękuję, że jeseś!

 

Kris Bruno

 

https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=962930460413449&id=599301850109647

 

post-188752-0-72885000-1435407235_thumb.jpg

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...