Skocz do zawartości

[relacja][wycieczka] Bieszczady VI'2015


P_A_B_L_O

Rekomendowane odpowiedzi

Jak w tym powiedzeniu o osiołku i żłobach, do ostatniej chwili nie mogłem się zdecydować gdzie by tu się wybrać na tegoroczny, czerwcowy "długi weekend". "Już" w czwartek, około drugiej w nocy udało mi się wreszcie spakować, a na stole wylądowały mapy Pomorza Zachodniego, Litwy, okolic Lwowa, Sudetów i ... Bieszczadów. Ostatecznie zwyciężyła opcja "sentymentalnej wycieczki po terenie pierwszych uprawnień" czyli Bieszczady. W sumie dawno tam nie byłem, a od pewnego czasu chodziło mi po głowie sprawdzenie jak dzieci poradzą sobie na rowerach w klasycznym, bieszczadzkim krzalu. Nieco zamulony, zapakowałem towarzystwo do wozu i pojechaliśmy. Przed ósmą rano dojechaliśmy do Tarnawy (k. Zagórza).

Pogoda była niezła, ale jeszcze w nocy lał deszcz - należało się więc spodziewać, że błota nie zabraknie. Z Tarnawy asfaltem podciągnęliśmy do Olchowej, skąd już normalną drogą wyjechaliśmy na grzbiet. Już na podjeździe było błotnisto, ale - jak się mogliśmy później przekonać - to był lajcik. Początkowo głównym przeciwnikiem były strome podjazdy i coraz większy upał. Tym bardziej, że dzieci jeszcze w tym sezonie nie przyzwyczajone do bardziej pofałdowanego terenu. Grzbietem, którym się poruszaliśmy był wytyczony jakiś "papieski" szlak, ale już na pierwszy rzut oka widać, że raczej pielgrzymów tam zbyt wielu nie chadza. Za to mieliśmy przyjemność poczucia prawdziwego bieszczadzkiego klimatu - "koleiny po pachy, woda i błoto po pas, krzal wszędzie". Cóż było robić - darliśmy. W takim miłym otoczeniu przełoiliśmy do przełęczy pomiędzy Kiełczawą i Kalnicą. Mieliśmy dalej łoić grzbietem, przez Gawgań i Huczek, ale zrobiło się późno, a chcieliśmy jeszcze trochę tego dnia - dla odmiany - "pojeździć". Zjechaliśmy więc do Kalnicy, skąd doliną Tarnawki podjechaliśmy na przełęcz (ok. 700) pod Chryszczatą. Potwierdziła się więc teoria, że nie ma góry (a nawet kilku gór), której nie dałoby się objechać. Na przełęczy było ciekawe osuwisko, dzieci miały więc przed podejściem chwilę fajnej zabawy.

Podejście od tej strony na Chryszczatą okazało się być niezłą wyrypą. "Pion" to mało powiedziane - bo warto dodać, że przy darciu w górę błoto nie pozwalało się zaprzeć i trudno było wydrzeć z rowerem w górę. Ścieżka też była raczej iluzoryczna, w zasadzie czystym krzalem szłoby się podobnie, z tym wyjątkiem, że nie trzeba by było pilnować drogi. Pod koniec trafił się jar oraz ścianka, przed pokonaniem której dłuższy czas zastanawiałem się jak w ogóle się tam wdrapać z rowerem - nawet ogołoconym z bagażu. "Nadludzkim wysiłkiem", nieco po zmroku udało się osiągnąć podszczytowe wypłaszczenie. Jeszcze tylko trzeba było donieść resztę bagażu, skoczyć po wodę i "już" można było zabiwakować. Przynajmniej nie brakowało chrustu. A cóż może być przyjemniejszego, niż wieczór przy bukowym ogniseczku, w środku lasu po dniu pełnym, wrażeń - w zasadzie nie po jednym dniu, bo nie mogłem sobie przypomnieć kiedy ostatni raz spałem.

Noc była na szczęście chłodna, podobnie poranek. Pospaliśmy dłużej, i nie obudziły nas nawet tabuny zawodników tegorocznego "Biegu Rzeźnika", którzy w ilości ponad 1400 luda, przebiegli podobno o świcie nieopodal naszego biwaku. Niestety zostawili po sobie sporo wszelkiej maści śmiecia. Po spokojnym śniadanku wdrapaliśmy się na szczyt Chryszczatej i ruszyliśmy grzbietem Wysokiego Działu. Na grzbiecie jechało się całkiem sprawnie - jednak wydeptany szlak turystyczny to nie to samo co pokuta dla pielgrzymów na papieskim "szlaku". Zdarzało się co prawda trochę błota, ale najbardziej zatrzymywały nas strome podjazdy, które dla dzieci (i nie tylko) okazały się zbyt strome. Nie ma co się oszukiwać - w tej formie turystyki jesteśmy cienkie bolki i nasze obładowane rumaki musieliśmy, na co stromsze ścianki po prostu wtaczać. Za to zjazdy dawały sporo przyjemności dzieciom i sporo ... strachu (o dzieci) mnie. Po południu dotarliśmy nad Cisną. Wciągnęliśmy solidny obiad w schronisku PTTK pod Honem po czym na spokojnie zjechaliśmy do Cisnej. Tam niestety tłumy nas przytłoczyły - nawet w W-wie rzadko widuję tylu ludzi. Korki na ulicach, sznury samochodów na drogach, tłum jak na Monciaku w środku sezonu. Dopchaliśmy się do sklepu w celu zakupu "motywatorów" i czym prędzej uciekliśmy. Niestety na drodze nie było lepiej - w obie strony ciągnęły się nieprzerwane sznury samochodów z rejestracjami niemal z całej Polski. Widać, że legenda Bieszczad nieprzerwanie tkwi w narodzie. Tym bardziej, że po tym jak wyglądają knajpy, standard obsługi też się chyba znacząco poprawił, a klientela zmieniła. Jako, że wyjazd był sentymentalny na biwak pojechaliśmy na bazę do Łopienki - nie byłem tam chyba ze dwadzieścia lat. Cerkiew już dawno odbudowana, a pamiętam jak była tylko kupą kamieni. Na bazie oczywiście pusto nie było. Co ciekawe trafili się sami rowerzyści - dopiero po nocy dotarła jeszcze z buta grupa harcerzy i harcerek.

Z każdym dniem upał stawał się coraz bardziej odczuwalny. Sobota przywitała nas uderzeniem gorąca. Pojechaliśmy przez Sine Wiry, zajechaliśmy do Jaworca na żarło, a potem wyjechaliśmy na Przeł. Szczycisko. Ile można jechać drogami?! No to zjechaliśmy w krzal. Błoto na grzbiecie Połomy trzymało poziom. Rowery, w mgnieniu oka odzyskały swój pancerny wygląd, a my spaliliśmy obfity obiad, którym przejedliśmy się w Jaworcu,a który trochę nas obciążał. W Terce posiedzieliśmy chwilę pod sklepem i ruszyliśmy Małą Obwodnicą do Wołkowyi. Jaki był ruch na drodze, chyba nie muszę pisać bo każdy może to sobie sam wyobrazić. Z Wołkowyi podjechaliśmy do Górzanki, skąd klimatyczną, pełną dziur jak na Ukrainie drogą wspięliśmy się na przeł. pod Markowską. Po krótkiej przegryzce rzuciliśmy się na szaleńczy zjazd do Baligrodu. Kuba przekroczył prędkość 50 km, z czego bardzo się ucieszył. Biedaczek nie wiedział tylko, że po zerowaniu licznika znowu jest ... zero. Tego dnia podciągnęliśmy do bazy w Rabem. Na bazie stoi teraz solidny, ogólnodostępny, bardzo przyzwoicie zrobiony domek z piecem, pryczami, stołem, co niestety przyciąga ludzi - dzięki temu mieliśmy niewątpliwą przyjemność nocowania w prawdziwie bieszczadzkim towarzystwie.

Rankiem w niedzielę, kiedy nasi towarzysze próbowali zacząć nowy dzień, wyruszyliśmy na Przeł. Żebrak. Zjechaliśmy doliną Mikowego i przez Smolnik i Zubeńsko pojechaliśmy na "Koniec Świata" czyli do kultowego schroniska w Łupkowie. Tam zostaliśmy przyjęci niezwykle miło, aż żal było wyjeżdżać. I tam, ani rowerzystów, ani godnego poczęstunku nie zabrakło. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Nie dziwię się, że zgodnie z "legendą" jak tam się trafi, to stamtąd się już nie jedzie/idzie dalej :-) Czasu było coraz mniej, więc drogami (po drodze ruch wahadłowy) podciągnęliśmy do Komańczy. Obiad zjedliśmy w dawnej Podkowiacie - w końcu to wyjazd sentymentalny. Gdzie te czasy, kiedy trudno tam było spotkać trzeźwego chatara albo czysty kawałek powierzchni. Teraz wchodzi się jak do dobrej restauracji, a na posiłki przychodzą tam rodziny z dziećmi. Zdecydowanie najbrudniejszym elementem wystroju byliśmy my. Ciężko było ruszyć z pełnymi brzuchami, tym bardziej, że termometr w cieniu pokazywał 28 stopni na plusie. Aby nie było za łatwo, pocięliśmy przez Turzańsk na przeł pod Suliłą. Zjazd do Kalnicy znowu pokrył nas i nasze rowery grubą warstwą błota. Chociaż na chwilę znowu zrobiło się bieszczadzko. Jeszcze tylko wycof asfaltem w dolinie Kalniczki i koło 19 byliśmy przy samochodzie. Po przedłużonym z powodu tłoku na drogach powrocie, późną nocą wróciliśmy do Warszawy.

Parę fot:
https://picasaweb.google.com/klubik.karpacki/Bieszczady

PABLO

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...