Skocz do zawartości

[relacja] Przeciszów (ok.Oświęcimia) - Gdańsk, 23-26 lipca 2012


mariusz91wisla

Rekomendowane odpowiedzi

To była pierwsza taka eskapada rowerowa. Nigdy wcześniej nie jechałem kilka dni pod rząd, a tras mających powyżej 100km przerobiłem przed tą wycieczką 3 ;)

 

Dzień I: Przeciszów-Ogrodzieniec-Lubojna 156km

Dzień II: Lubojna-Łask-Przedecz 198km

Dzień III: Przedecz-Lipno-Radzyń Chełmiński 160km

Dzień IV: Radzyń Chełmiński-Starogard Gdański-Gdańsk 148km

 

Pomysł dojechania rowerem nad morze od dawna był w sferze moich marzeń, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie by go zrealizować. Cała ta eskapada od samego początku odbywała się trochę jakby „na wariackich papierach”. Bez odpowiedniego przygotowania kondycyjnego, jak również technicznego (tylko z wymianą dętki nie miałbym problemu) wybierałem się na daleką przecież podróż.

Najpierw moim punktem docelowym miała być Łeba, później Jastrzębia Góra, aż w końcu stanęło na Gdańsku. Poszedłem tym samym na łatwiznę, ponieważ strasznie ograniczał mnie urlop. Dawałem sobie maksymalnie sześć dni na dojazd do celu, trasę wytyczając przede wszystkim po drogach wojewódzkich.

Budząc się w poniedziałkowy ranek byłem pełen wątpliwości co do sensu tej wyprawy. Oczami wyobraźni widziałem siebie wyczerpanego gdzieś w połowie trasy. Mimo tego wyruszyłem, choć rodzina nie była raczej z tego zadowolona. Pierwszego dnia nastawiłem się na jazdę po górkach i faktycznie tak było. Płaza, Olkusz, Zawiercie strasznie mnie wymęczyły. Teraz żałuję, że nie zsiadłem na chwile z roweru i nie obejrzałem Pustyni Błędowskiej, obok której przejeżdżałem. Choć w planach miałem objechanie Częstochowy to ostatecznie te plany uległy małej korekcie. Tylko na chwilę stanąłem przed bramami Jasnej Góry, prosząc Pana Boga o siły podczas kolejnych dni. Trochę pogubiłem się na wylocie z miasta, jednak dzięki pewnemu byłemu piłkarzowi GKS Bełchatów udało mi się znaleźć drogę na północ. Kilkanaście kilometrów dalej postanowiłem rozbić namiot w zaroślach obok lasu w Lubojni. Niestety namiot trafił na nierówny grunt, co przy brzęczących komarach i przenikliwym zimnie nie dawało mi spać.

Drugi dzień powitał mnie chłodem, ale wychodzące słońce dawało nadzieje na piękną pogodę. Tego dnia pobiłem swój rekord, jeżeli chodzi o przejechane kilometry podczas jednej doby. Licznik zatrzymał się na 198 km przede wszystkim przez szukanie miejsca do spania, ponieważ w okolicy brakowało lasów. Jechało się jak po stole, praktycznie żadnych wzniesień. Podczas popołudniowego odpoczynku, którego wyznaczyłem sobie na 13:00 i trwał on dwie godziny, poznałem innego rowerzystę, dużo bardziej doświadczonego. Wymieniliśmy się poglądami i wskazówkami podczas grilla na którego mnie zaprosił. Bardzo miła sytuacja, która wiele wniosła do moich późniejszych zmagań z samym sobą na trasie. Noc spędziłem w Przedeczu obok zamku i kameralnego jeziorka, gdzie tamtejsza młodzież okazała się bardzo wyrozumiała i przestała hałasować przed północą-pomimo wakacji.

W miarę wyspany, następnego dnia wyruszyłem w dalszą drogę. Dobrym tempem, pomimo wiatru w twarz, dość szybko osiągnąłem Włocławek, który jest strasznie rozkopanym miastem. Tradycyjnie pogubiłem się w wielkim mieście, lecz z pomocą przyszedł mi starszy pan, przeprowadzając mnie przez osiedlowe uliczki. Włocławek zrobiłby na mnie ostatecznie kiepskie wrażenie, gdyby nie widok z zapory na spiętrzone wody Wisły. Z daleka dostrzegłem krzyż upamiętniający śmierć bł. Jerzego Popiełuszki. Druga część trasy okazała się bardzo malownicza, pełna małych miasteczek, a w nich zabytkowych zamków. Najbardziej spodobał mi się krzyżacki zamek w Golubiu-Dobrzyniu oraz tamtejsze pofalowane krajobrazy. Nocleg znalazłem w motelowej piwnicy, gdzie wziąłem pierwszy od kilku dni prysznic.

Obudziwszy się kolejnego dnia byłem bardzo podekscytowany, bo wiedziałem, że jeżeli nic złego się nie zdarzy to po czterech dniach podróży dojadę do celu. Słusznie- jak się później okazało- obawiałem się o nogę, którą w środę nadwyrężyłem. Cóż to jednak ból, gdy ma się takie perspektywy przed sobą. Niestety, z każdym kilometrem ból narastał, a ścięgno Achillesa było coraz większe od opuchlizny. Nie było jednak czasu na użalanie się nad sobą. Droga była troszkę nużąca, wokół same lasy, proste odcinki bez zakrętów, czego bardzo nie lubię i wsie liczące po maksymalnie pięć domów. Sam fakt, że jestem już tak blisko celu dodawał mi jednak sił. Po całodziennej walce z bólem o 18:00 przejechałem za tabliczkę z napisem GDAŃSK.

Do Krakowa powróciłem pociągiem po nieprzespanej nocy na dworcu PKP. Z Krakowa do Przeciszowa przyjechałem rowerem, gdzie zameldowałem się w nocy z piątku na sobotę.

Trasa Przeciszów-Gdańsk wyniosła mnie 662 km, nie licząc kilkunastu kilometrów przejechanych po Gdańsku w środku nocy oraz powrotu z Krakowa. Prędkość maksymalna jaką osiągnąłem to 48 km/h, na trasie przeważnie jechałem w okolicach 20 km/h.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 miesiące temu...

Zarchiwizowany

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...