Skocz do zawartości

[wyprawa] Samotnie nad morze, czyli 580 km w 77 godzin


Wedrownik

Rekomendowane odpowiedzi

Witam szanownych Użytkowników forum.

 

Jest to relacja z mojej pierwszej dalszej wyprawy rowerowej, także proszę o wyrozumiałość bo dopiero zaczynam się poruszać w tej rowerowej płaszczyźnie :) Zapraszam do lektury.

 

 

Dzień pierwszy 175,71 km

Wystartowałem w okolicach 4:30. Na dworze panował mrok, a krople deszczu uderzały o asfalt. Po pięciu godzinach pogoda się uspokoiła, jednak przez następne kilkadziesiąt kilometrów miałem odczuwać jej skutki. Trasa którą opracowałem w większości przypadków prowadziła przez mniej uczęszczane drogi, na których leżało pełno połamanych gałęzi i śmieci. W między czasie zauważyłem że zapomniałem wziąć zapięcia do roweru. Na całe szczęście w miejscowości Kalety znalazłem otwarty sklep rowerowy.

Następnie trafił mi się około 15 kilometrowy odcinek- drogą pożarową, która byłaby naprawdę niezła gdyby nie wcześniejsze opady. Cała ścieżka była poszatkowana kałużami w odstępach około 13 metrów, a niektóre z nich sięgały do połowy koła. Na tym odcinku musiałem jechać ostrożnie i powoli ponieważ nie chciałem zatrzymać się na jakimś kamieniu który znajdowałby się w kałuży i zamoczyć całego sprzętu.

Dalej trasa przebiegała bez większych problemów, aż do miejscowości Działoszyn za którą bateria w moim telefonie pokazywała już tylko jedną kreskę. W Chorzewie zatrzymałem się przy budce dróżnika, gdzie uprzejma Pani bez problemu podładowała mi telefon oraz otworzyła swój samochód w którym przespałem jakieś dwie godziny. Na odchodnym powiedziałem Pani dróżniczce dokąd się wybieram, a ona dała mi w prezencie kamizelkę odblaskową. Moją kamizelkę zgubiłem podczas pewnego przejazdu szlakiem orlich gniazd i zupełnie zapomniałem by kupić nową.

Tego dnia dotarłem jeszcze kawałek za Widawę i postanowiłem odpocząć na przystanku autobusowym. Cały czas jednak słyszałem toczące się w pobliżu rozmowy, a w okolicach dwunastej w nocy zaczepiła mnie grupka dziewczyn bardzo zaciekawiona tym co ja tu robie i dokąd jadę. W okolicach pierwszej w nocy zrobiło się już znacznie ciszej i mogłem zafundować sobie kilkadziesiąt minut snu.

 

Dzień drugi 201,14 km

Po niecałych dwóch godzinach obudziły mnie odgłosy walczących kotów i szczekanie psów. Spakowałem manatki i w okolicach trzeciej w nocy ruszyłem dalej. Przed Zduńską Wolą zatrzymał mnie kierowca ciężarówki z pytaniem o drogę. Celem pośrednim tego dnia było jezioro Chodecz, nad którym miało znajdować się pole namiotowe. Dojechałem tam drogami wybudowanymi przez Unię Europejską, w ramach projektu polepszania komunikacji pomiędzy wsiami – czy jakoś tak – w każdym razie kawał porządnego asfaltu, parafrazując klasyka.

Podczas dojazdu do jeziora pojawił się naprawdę silny ból w kolanach który nie opuścił mnie już do końca tej przygody. Dojeżdżając do jeziora Chodecz, zadzwoniłem do właściciela pola namiotowego, a informację które uzyskałem niezbyt mi się spodobały.

Okazało się że to pole jest „gdzieś tam”, ale „on mnie tam zawiezie” i że „tam nikogo teraz nie ma, ale dostane klucze”. Gdyby było nas dwóch jeszcze bym zaryzykował. Zajechałem do przydrożnego baru, kupiłem hamburgera i zapytałem kierowniczkę o pole namiotowe. Okazało się że tutaj żadnego nie ma, ale jak chce mogę rozbić namiot u niej na placu – całkiem przyzwoitym swoją drogą. Oddałem telefon do ładowania, rozbiłem namiot i zasnąłem na jakieś cztery, pięć godzin. W okolicach 20 zwinąłem cały sprzęt, podziękowałem za gościnę i ruszyłem dalej.

O godzinie 12 w nocy, wjechałem do Włocławka.

 

Dzień trzeci 161,7 km

Gdy wyjechałem z Włocławka zaczęło kropić, więc szybko wskoczyłem pod przystanek autobusowy i urwałem jeszcze 40 minut snu. Coraz bardziej dawał mi się we znaki chłód i brak snu, jednak byłem już tak blisko celu że nie mogłem teraz się poddać. Tej nocy zdarzały się już momenty, że musiałem schodzić z roweru i biec obok żeby się rozgrzać. Po wschodzie słońca znalazłem bardzo przyzwoity parking leśny, wskoczyłem w śpiworze pod wiatę i przespałem jeszcze dwie, trzy godziny.

Gdy wstałem przywiązałem namiot najlepiej jak mogłem – więcej nie będzie mi potrzebny, następny przystanek w Gdańsku.

Po dojechaniu do Kowalewa Pomorskiego zatrzymałem się w pizzerii. Niestety podczas jedzenia ukruszyłem sobie zęba, a herbatę dostałem w tak brudnej szklance że odechciało mi się także i pić. Ładowałem telefony i oglądałem olimpiadę, jednocześnie unikając spojrzenia szefowej której ewidentnie nie podobał się fakt że siedzę tu tak długo. W końcu telefony naładowane i można ruszać dalej.

W Wąbrzeźnie nieźle się pogubiłem i nie potrafiłem właściwie wyjechać z miasta. W końcu się jednak udało i ruszyłem na Grudziądz. Po drodze jednak, okazało się że droga którą miałem jechać nie istnieje... Zaczerpnąłem języka u miejscowych i wskazali mi inną, o wiele krótszą drogę. Jadąc w kierunku zachodzącego słońca rozmyślałem o tym że jest naprawdę nieźle. Wprawdzie kolana i tyłek nieźle dają się we znaki, ale humor dopisuje a to najważniejsze. Nagle nie wiadomo skąd pojawiła się ogromna chmura z której wylatywały miliony kropel wody. Zapomniałem o kolanach i wyciągnąłem 35km/h jednak i to było za wolno. Przemoczony do suchej nitki znalazłem malutki daszek, który sięgał mi do wysokości ramion i jak w filmie „nic śmiesznego” stałem pod tym daszkiem przytulony do roweru i czekałem aż ulewa minie. W Grudziądzu stołuję się w McDonaldzie i czekam aż wyschnę. Odrobinę przed północą ruszam dalej, prosto na Gdańsk.

 

Dzień czwarty 49,59 km

Od Grudziądza trasa dość prosta. Bocznymi uliczkami do miejscowości Nowe, a dalej drogą krajową numer 1 do miejscowości Gręblin. Dalej znów boczną drogą do Tczewa, a następnie do Gdańska.

I udało się! Po 77 godzinach jestem nad morzem!

 

Dodatkowe informacje:

tutaj graficznie cała trasa.

a tutaj dokładna analiza każdego odcinka (miesiąc sierpień).

 

Bardziej szczegołówą relację - jeśli kogoś interesuje - można przeczytać na mojej stronie internetowej

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja również pełen szacun

Szacun !!!

Napisz na jakim sprzęcie tego dokonałeś ?

nie wiem na jakim sprzecie dokonał tego autor ,ale z własnego doswiadczenia wiem że można to zrobić dosłownie na wszystkim - łódź -kraków, skandia mini, kraków - łódź = 520 km w 58 godzin z noclegami w lesie na zajechanym 7 letnim góralu z makro który w swoim życiu wystartował w ponad 30 maratonach a serwisant shimano w krakowie zdziwił się że ten łańcuch jeszcze działa.

mam nadzieję że autor miał lepszy sprzęt.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...