Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'Swidowiec' .
-
W sumie to zastanawiam się jak zacząć tak aby było zwięźle i zarazem odzwierciedlało ten cały dreszczyk emocji który człowieka dopadał na myśl o dawnym marzeniu(edit - ta, jasne, zwięźle... Ja i zwięzłe opisy...) Dla jednych Ukraina to taki kraj poniekąd dziki, obcy i mimo, że rzut przysłowiowym beretem, to jednak jest tam daleko i nie po drodze. Przytłacza informacja o konflikcie zbrojnym na wschodnich rubieżach i okropieństwach które Ukraińcom zafundowali "bracia moskale". Brakuje infrastruktury do której tak przywykliśmy, brakuje Wi-Fi w każdej kafejce w najbardziej zapyziałej dziurze - no bo jak tu żyć bez mordoksiążki, bez codziennego szperania w sieci... Plus bariera językowa. Bo choć z Ukraińcem łatwo można się dogadać(przecież ta sama grupa językowa) to z czytaniem już będzie dużo gorzej - cyrylica to często mur nie do przeskoczenia. Ale przeżyliśmy. Przeżyliśmy cały tydzień regularnie jedząc pielmienie, pijąc różne odmiany kwasu chlebowego, czy też lokalnego piwa. Ja zajadałem się soczystymi arbuzami z chersońskich basztanów(polecam - najlepsze arbuzy pod słońcem), 7 razy łataliśmy dętki, jeździliśmy samochodem po dziurawych jak ser szwajcarski drogach(moja biedna Octavia) a w górach sponiewieraliśmy się jak nigdy, ale za to spotkaliśmy mnóstwo życzliwych ludzi, naładowaliśmy baterie na zbliżające się długie jesienne wieczory i przeżyliśmy PRZYGODĘ. Wstrzeliliśmy się w pogodę jak nigdy dotąd, lekki deszczyk który nas dopadł na Borżawie tylko dodał energii i nawet na mglistym Swidowcu było pięknie. Słowem - polecam. Jak dojechać... Jest wiele sposobów. Można pociągiem do Przemyśla, dalej na piesze przejście w Medyce(gdzie rowerzystów puszczają bez kolejki) i po Ukraińskiej stronie poszukać stacji kolejowej skąd kilka razy dziennie jeździ pociąg do Lwowa. Ze Lwowa można pójść w nasze ślady i pojechać do Wołowca albo pociągiem w kierunku Rachowa, wysiąść w Kwasach i tam kombinować od którego pasma zacząć. Można samochodem albo przez Słowację albo przez przejścia graniczne z Ukrainą - Hrebenne, Korczowa czy Medyka i dalej w kierunku Lwowa i obwodnicą w kierunku CZ.O.P. na Zakarpacie. Jeśli samochodem to najlepiej za dnia, bo i dziury lepiej widać a i nie każdy samochód ma poprawnie ustawione światła czy też nie każdy raczy wyłączyć "długie" Nie pokuszę się o podawanie dokładnego rozkładu jazdy pociągów bo ten ciągle się zmienia. Gdyby ktoś był zdecydowany, to proszę pytać w tym temacie lub pisać na priv. W Karpatach Ukraińskich bywam od kilku lat w każde wakacje, ale nigdy nie udało mi się dotrzeć rowerem dalej niż na Połoninę Krasną patrząc od północy. Klamka zapadła, kompletuję ekipę, jedziemy. Z ekipy ostatecznie zostało dwie osoby. Kubuś nie pojechał ze względów rodzinnych a Mati w tym czasie wpadł pod pantofel i żona go nie puściła... (wypiliśmy wasze zdrowie chłopaki już pierwszego wieczoru ) Przed wyjazdem mała nerwówka bo jak zwykle pakuję się na ostatnią chwilę. Szybkie stworzenie listy co zabrać, pakowanie, wyjazd. Przejeżdżam z jednego końca Polski na drugi by zabrać Kamila a jego mama rzuca mimochodem złote słowa "ja was nawet nie pytam gdzie jedziecie bo będę lepiej spała". Granica, szybka kontrola jedziemy dalej. Naszą bazą jest Drohobycz. Z Drohobycza planujemy zrobić kilka wypadów w Beskid Skolski na rozgrzewkę. Do podnóża Borżawy decydujemy się jechać w poniedziałek, tak aby uniknąć tłumów niedzielnych turystów w pociągu relacji Lwów-Mukaczewo. Na szczęście od jakiegoś czasu dołączają do składu wagon do przewozu rowerów. Jest to zwykły wagon ogólny z którego usunięto siedzenia po jednej stronie i wg własnego widzimisię majstra na różnych wysokościach powkręcano haki do zawieszania rowerów za przednie koło. Oprócz nas w wagonie jedzie parka z rowerami do XC plus kilku cywilów. W pociągu, gdy nie ma już drogi odwrotu, pokazuję Kamilowi dokąd jedziemy i przez jakie szczyty zaplanowałem naszą wyrypę. Zniósł to mężnie, w milczeniu Naszą stacją docelową jest Skotarskie, przystanek przed Wołowcem. W Skotarskiem od razu kierujemy się na przełęcz Hukływyj. Nie spieszymy się(błąd). Jemy coś w sklepie we wsi. Po raz pierwszy dociera do mnie że opony u mnie nie trzymają. Po drodze mijamy hotelik i night-club Nataszka. Obowiązkowa fota dla mojej koleżanki Nataszy. Jedziemy dalej. Wciąż bez pośpiechu(również błąd). Na przełęczy pierwsze krajobrazy zapierające dech w piersiach no i słynna tablica informująca o rejonie Miżhirskim z dziurą po pocisku. Za przełęczą w miejscowości Podobowiec widzimy świeże kałuże. Przecież miało nie padać... No nic, odbijamy w kierunku kurortu narciarskiego Pyłypeć. Na dole Kamil informuje że jest głodny... Znowu?!? Myślę sobie $#%^@& jeszcze południa nie ma, gość o połowę mniejszy ode mnie a już zgłodniał. Zamawiamy porcję pielmieni. Ceny mocno kurortowe, ale pani za ladą klnie się na wszystkie świętości że sama je lepiła. Wierzymy na słowo. Robię pierwszy gryz i... niebo w gębie. Pani nie kłamała. 150 hrywien wydane, ale przynajmniej ten głodomór trochę podkarmiony i nie będzie marudził. On nie będzie ale za to zaczynam marudzić ja. Mamy 14 a my nie jesteśmy nawet na grzbiecie, zatem mobilizacja. Wyciąg pozwala nam zaoszczędzić ok 2 godzin podjazdu/wypychu. Podjazd od górnej stacji wyciągu, a raczej wypych na Gymbę do łatwych nie należy i wyciska siódme poty. Po drodze mijamy sporo turystów. Pytają dokąd zmierzamy. Odpowiadamy że do Miżhirja. Niektórzy nas podziwiają inni mówią że to bez sensu męczyć się i ciągać rower po górach skoro na dole jest nowy asfalt. Żeby było śmieszniej to o asfaltach wspominają ludzie którzy wybrali się w góry w Crocsach. Facet w dresie i w seledynowych Crocsach - nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Na obie rzeczy czasu nie mamy, bo na Wełykym Wierchu nagle niebo szarzeje. Kilka fotek i kalkulujemy jakie mamy szanse. Rozsądek jeszcze nie zapala czerwonej lampki więc kontynuujemy wyprawę. Jedziemy w kierunku Żydowskiej Magury. Tak się składa, że wiatr mamy w plecy a wieje solidnie. Może to adrenalina, a może wiatr, ale nawet nie poczułem jak wjechałem na szczyt. Na Magurze Kamil bajeruje jakąś damę(a to pies na baby... ). Dama przyjechała razem z ojcem(jakby co Kamil popraw) z Łodzi. Rzucam mimochodem cytat z filmu "Sami Swoi" - "A ten kot z miasta Łodzi pochodzi". Śmiejemy się. W tym czasie na nieodległej Gymbie pioruny trzaskają w szczyt. Ewakuacja. Po drodze ostrzegamy Czechów o burzy i prujemy dalej. Prędkość na zjazdach zacna, ciągle w okolicach 50 km/h. To jest to, prawdziwa wolność dzikiej świni Na kolejnym szczycie widzimy że burza odbiła się od Żydowskiej Magury i poszła w stronę Pikuja. To dobrze. Nie potrzebujemy stresu na zjazdach bo stres zazwyczaj wyłącza racjonalne myślenie. W przypadku jakiejś mocniejszej gleby ja Kamila i nasze dwa rowery uniosę, ale w drugą stronę to raczej nie zadziała. Nawet podwójne porcje pielmieni nie pomogą. Swoją drogą - gdzie on to mieści i gdzie to ucieka? Pytam go - no gdzie? Robi kwaśną minę i twierdzi że nie wie... Na górze Opołonok uświadamiamy sobie, że kończy się czas i noc zastanie nas na grani jeśli chcemy wykonać plan. Nasza rozsądna część zarządza ewakuację. I się zaczęło... GPS pokazuje że w dół do Tiuszki jest jakaś ścieżyna. Jedziemy. Ścieżyna owszem jest, ale po ścieżynie postanowił sobie popłynąć potoczek, który, sądząc po rozmiarach uszkodzeń w zboczu, potrafi być solidną rzeką. Powiedzieć że to był trudny zjazd to nic nie powiedzieć... W naszych głowach na chwilę pojawia się zwątpienie - czy aby na pewno to jest ścieżka którą pokazuje GPS a nie koryto wartkiego strumienia który lada chwilę nas ekspresowo dostarczy na dół. Znajduję ślady opon ciężarówek, zatem nie jest źle. Jeśli 50 cali przejechało to i 26 też da rady. Przed samym wyjazdem postanowiłem że jadę w pedałach zatrzaskowych, zatem zabiorę ze sobą specjalną torbę do bikepackingu("Pacman" od Anarchy) mocowaną na kierownicę do której włożę "miękkie" buty do chodzenia w cywilizacji. Rozwiązanie bardzo wygodne nawet do jazdy po górskich szlakach ale nie do takich warunków jakie my mieliśmy. Zachciało nam się rasowego downhillu na starość... Mimo zainstalowania zgodnie z instrukcją od Dawida, przy tej prędkości i przy tych uskokach całość tak pracowała, że miałem połamane pancerze przerzutkowe, a pancerze hydrauliczne niebezpiecznie powyginały się. Miejscami było tak stromo i sypko, że kamienie które wyrywało z podłoża moje tylne koło przy hamowaniu przelatywały mi nad głową albo uderzały w plecy i w kask i jakiekolwiek obładowywanie kierownicy nie miało najmniejszego sensu. Adrenalina oraz pierwsze krople deszczu znów dodały nam skrzydeł i bez wybierania linii przejazdu pojechaliśmy "na pałę". Dalej Tiuszka, sklep. W sklepie kupujemy po szklance kwasu chlebowego. Przede mnie wciska się żylasty jegomość. Rzuca na ladę kilka pomiętych banknotów i dostaje za to pół szklanki wódki. Obserwuję jegomościa, a ten wychyla duszkiem wódkę, powąchawszy rękaw swojej koszuli i bez zagryzania poszedł w swoją stronę. Riczka, podmyta przez rzekę droga i w końcu Miżhirja. Na asfalcie do przekleństw w kierunku torby doszły też przekleństwa w kierunku siodła. Nie zawsze jest tak, że wygodne siodło do kolarzówki będzie wygodne też do jazdy na rowerze do robienia fikołków. Zachciało mi się ultra lekkiego siodełka więc cierp ciało coś chciało. W Miżhirji zajeżdżamy na pierwszą lepszą stację paliw(i chyba jedyną). Pytam miejscowych gdzie tu można przenocować. Słyszę że nigdzie. Jest jeden hotel robotniczy ale "obcych" tam nie puszczają i oprócz hotelu nie ma nic. Przypomina mi się, że Sebastian Naglo w 2013 nocował w jakimś hotelu robotniczym, ale facet stoi twardo na swoim więc odpuszczam dyskusję. Nie chce mi się wierzyć, ale mimo to nastrój siada. Jedziemy dalej. Zmęczenie oraz świadomość, że jeśli nie znajdziemy noclegu to będzie kiepsko, zważywszy na to, że nie mamy absolutnie nic ze sprzętu biwakowego oprócz folii NRC, powoduje pierwsze spięcia. Nagle jest, niczym objawienie, szyld o wynajmie pokoi. Krzywo wyspawana rama i kawałek blachy, na której ktoś pędzlem i farbą olejną radośnie ogłosił że ma pokoje do wynajęcia. Pytamy gospodynię czy nas przenocuje. Patrzy na mnie - jeden brodaty, patrzy na Kamila - też nie jest lepiej... Po chwili zastanowienia się prowadzi nas na piętro do pokoju gdzie naszykowała dla nas... małżeńskie łoże z dwiema poduszkami, ale jedną kołdrą... Patrzymy na siebie, na gospodynię, na siebie i znów na gospodynię... Gospodyni na to że nic wolnego więcej nie ma. W głowie czerwona lampka - trzeba brać, bo inaczej ławeczka na dworcu. Udaje mi się wyprosić jeszcze jeden koc dla mnie. Ustalamy że to co wydarzyło się w Miżhirji zostaje w Miżhirji Gospodyni przynosi solidną obiado-kolację. Zjedzenie całości wymagało ode mnie trochę wysiłku, ale ten głodomór mówi że jeszcze by coś zjadł... Nosz kur^%#$@*& Gdzie to się mieści?!? Od powrotu z Bergen Kamil ciągle ma niestrawności, zatem idziemy po lekarstwo do monopolowego - ćwiartka nalewki "Balsam Leśny" załatwia sprawę chyba na dobre. Trochę zupy chmielowej, ustalenie trasy na jutro i spać. Noc słaba, bo Kamil słabo zniósł moje chrapanie a ja z kolei jego. Zamawiam śniadanie. Dostajemy po trzy potężne naleśniki polane miodem i słodkim zagęszczonym mlekiem i posypane startą czekoladą. Normalnie mistrzostwo świata i każdemu polecam. Tak duża porcja węglowodanów dała potężnego kopa i wdrapywanie się na Syniewyrską przełęcz wspominam całkiem miło. Na przełęczy kolejna porcja węglowodanów i piecem w dół. Waga roweru i jeźdźca robi swoje więc zostawiam na serpentynach Kamila w tyle a sam mijam zdziwionych, zachowawczo jadących kierowców samochodów. W pewnym momencie dojeżdżam do białego(wtf - kto kupuje białe terenówki?!?) Land Cruisera. Lekko hamuję by się z nim zrównać. Uśmiecham się do kierowcy, ten w odpowiedzi demonstruje swoje złote zęby, opuszcza szybę i pyta czy "nie straszno". Mówię że trochę, słyszę że jedziemy ok 75 km/h. Dziękuję i puszczam hamulce. Biała Toyota zostaje w tyle. Dalej Kołoczawa i przerwa na obiad w knajpie "Czeska Stanica". Zjadamy, po talerzu barszczu, ja miseczkę banoszu(kasza jaglana ze skwarkami i bryndzą) a Kamil "niedźwiedzią łapę" Czy było to mięso z misia - nie wiem, wiem natomiast, że smakowało zupełnie inaczej niż wieprzowina. Bardziej zbliżone w smaku do baraniny. Może rzeczywiście była to "niedźwiedzina" Trochę odpoczynku na zawiązanie sadełka i szturm na przełęcz Prysłop. Na marginesie dodam, że tych przełęczy o nazwie Prysłop jest kilka. Jest Prysłop na Borżawie, jest Prysłop między połoniną Krasną i Swidowcem, jest też jedna przełęcz w okolicy Czywczyn i Marmarosów(tak przynajmniej pamiętam z mapy). My przebijamy się przez tę która oddziela przysiółki Kołoczawy od Ruskiej Mokrej(stara nazwa Komsomolsk)i dalej Niemieckiej Mokrej. Po serii wielkich powodzi i lawin błotnych pod koniec lat dziewięćdziesiątych droga na przełęcz przestała istnieć a okolica stała się prawdziwą ostoją zwierzyny, do tego stopnia, że co rusz słyszało się - na Prysłop nie idźcie, tam misie lubią grasować. Gdy wspinaliśmy się na przełęcz, to co rusz mijaliśmy pracujący ciężki sprzęt, droga choć o nawierzchni gruntowej była w bardzo przyzwoitym stanie. Na przełęczy świeżo postawiona altana a na zjeździe praktycznie co rusz było oznaczone i odpowiednio przygotowane miejsce skąd biło źródełko. W dwóch miejscach był nawet emaliowany kubek na łańcuszku. Trasa oznakowana wręcz rewelacyjnie - widać że idzie ku dobremu. Przy jednym ze źródełek oprócz śladów większych i mniejszych zwierzaków widzę charakterystyczny odcisk łapy niedźwiedzia. Ciśnienie w górę, ewakuacja. Zjazd szybki, na granicy przyczepności. W trakcie zjazdu łapiemy dwa kapcie przez dobicie opony. Łatamy dętki i dalej trochę bardziej zachowawczo w dół.Ruska Mokra, dawniej Komsomolsk(choć nazwa Komsomolsk wciąż trafia się na współczesnych mapach) sprawia wrażenie zapomnianej przez Boga osady na końcu świata. U nas taki domek już stałby w skansenie, w górach wystarczy że został podparty z jednej strony kilkoma palami i może stać kolejne dziesiąt lat We wsi wzbudzamy nie lada sensację mknąc w tumanach kurzu. Prędkość przyzwoita bo ciągle mamy lekkie nachylenie. Miejscowi próbują się z nami ścigać na swoich skuterkach made in China. Te bez problemów wyprzedzamy, zaś dłuższą walkę nawiązujemy z dwójkąmłodzieńców na motorze marki Minsk. Taki suport mamy aż do następnej miejscowości - Niemiecka Mokra. Niemiecka Mokra sprawia wrażenie wjazdu do innego świata. Obejścia w odróżnieniu od Ruskiej Mokrej są zadbane, a na brzegu rzeki nie straszą śmieci. Zaczynamy zastanawiać się czy aby nie szukać już noclegu. Mijamy jakieś sanatorium - pokoi niet, w mijanych sklepach panie tylko kiwają odmownie głowami. Mijamy jakiś hotel na rozdrożu, ale nie ulegamy pokusom wizyty w bani czy gry w bilarda za 600 hrywien od osoby. Nie po to tu przyjechaliśmy. Wjeżdżamy do Ust'-Czornej, widzimy drewniany kiosk, wśród ogłoszeń o sprzedaży miodu z własnej pasieki, jest też ogłoszenie o wynajmie pokoi. Warunki przyzwoite. Niski parter to kuchnia i jadalnia oraz sauna, na piętrze zaś kilka pokoi plus łazienka. Ceny niezbyt wysokie. Minus - nie przygotowują posiłków dla gości. Namiary - pokoje u Andrija, tel 0975767091 lub 0988377024 Ze zjedzeniem mieliśmy lekki kłopot. W jednym barze impreza, w innym kucharka już sobie poszła do domu, jeszcze inny(wg słów gospodarzy - warunki słabe ale jedzenie smaczne) to typowa mordownia gdzie kilku górali już brali się za czuby... Kupujemy jakieś pierogi, chleb, coś na chleb i wodę na następny dzień. Poranne wstawanie jak zwykle się nie udało. To znaczy udało się, bo wyjechaliśmy przed 8, ale planowaliśmy ruszać skoro świt. Z tym ruszaniem skoro świt to całkiem niezły pomysł, bo jak później się dowiedziałem ok 6:30 spod knajpy-mordowni ruszają ciężarówki po drewno w kierunku Swidowca. Info na przyszłość. Trzeci dzień naszej przygody to jedna wielka nauczka, że miejscowej ludności(a zwłaszcza góralom) nie można ufać jeśli chodzi o kartografię i orientację w terenie. Oni mają swoje życie i swoje rytuały. Ich nie interesują wycieczki w góry i podziwianie piękno przyrody. O wiele bardziej intratnym procederem jest przecież rabunkowa wycinka drzew co jest obecnie w ukraińskiej części Karpat straszną plagą. Rocznie znikają tysiące hektarów lasu. We wsiach za Miżhirje praktycznie na co drugim podwórku stała ciężarówka przygotowana do zwózki drewna. Nerw mnie trochę jeszcze szarpie jak wspomnę tych wszystkich lokalnych doradców. Efektem tego całego doradzania był szturm Swidowca przez pasmo połoniny Szasa. Jedyną sensowną radę udzielił nam gospodarz na samym początku, a później każdy lokalny znawca terenu kierował nas w złą stronę. Na szczęście kierowca jednej ciężarówki zgodził się podrzucić nas, wg jego słów, w kierunku Swidowca. Droga to był niezły hardkor. Siedzieliśmy "na pace", ciężarówka to wojskowy Urał, droga wąska, na jeden samochód, miejscami nawet za wąska. W pewnym momencie było tak wąsko, że prawe tylne koło(jeden z bliźniaków) wisiał w powietrzu, a w szoferce dało się słyszeć: "job twoju mat' w lewo, w lewo". Nie dojeżdżamy do szczytu. Chłopaki wysadzają nas i mówią że Swidowiec jest tuż tuż, tylko trochę w górę, będzie krzyż i jesteśmy na miejscu. Na górze Kamil odpala nawigację i następuje spadek morale. Wcale nie jesteśmy na Swidowcu, tylko na górze Swidowa jakieś 1424 m.npm mniej więcej w połowie drogi między Tempą a Łatundur, czyli na początku połoniny Szasa. Nawet blisko nie Swidowiec, a właśnie dochodzi 13(przypomnę - połowa września, dzień robi się już krótki). Postanawiamy zaryzykować i ruszamy w kierunku Unharjaski. Po ok dwóch godzinach ostrej jazdy i morderczego wypychu na Pidpułę(1629m npm), widzimy tabliczkę Unharjaska 1707 m npm. Ten głodomór nawet na filmie mówi że znów chce się czegoś najeść... Szybki telefon do gospodarzy z Ust-Czornej z pytaniem czy jest sens pchać się dalej bo jesteśmy tu i tu. Pytanie czemu tak długo, odpowiadam że pokierowali nas przez Swidową i poł. Szasę. Chwila ciszy i pan Andrij mówi że jeśli tak szybko wjechaliśmy na Swidowiec przez Szasę to damy rady. Morale rośnie. Dalej było po prostu góra, dół, góra, dół. Z racji zmęczenia podjazdy i wypychy trwały wieczność, za to sam zjazd zajmował góra kilka minut i znów trzeba było rower pchać pod górę. Później kolejno Trojaska, widoki na jezioro Apszynieckie, kolejny morderczy wypych, tym razem na Dohjaskę(1763 m npm) Kamil się cieszy ja w sumie tez się cieszę szybki zjazd i kolejny kapeć, tym razem u Kamila. takie zboczenie zawodowe - pracujesz w serwisie rowerowym, to nawet w górach musisz mieć stojak serwisowy. W trakcie łatania dętki dochodzimy do wniosku, że tego już za wiele i następny wyjazd w góry tylko na kołach i oponach w systemie bezdętkowym. Czas goni, więc tam gdzie się da jedziemy z maksymalną bezpieczną prędkością. Nawet nie zauwazyłem kiedy minęliśmy Worożeskę, Koteł, Stih, Peremyczkę i okazaliśmy się u podnóża Żandarmu. Ostatni rzut oka na mapę i odbijamy w dół do Drahobratu. Zjazd wyśmienity o dość dużym spadku, ale droga dobrze utrzymana więc można rozwinąć bezpiecznie nawet i 60 km/h. Co chwila przypominałem sobie słowa kolegi - pamiętaj że przy tej prędkości jesteś papierowy. Mijamy Drahobrat jadąc piecem i czuję, że klamki coraz bardziej robią się miękkie. Patrzę na tarcze - fioletowe, dotykam widelca - gorący, dotykam dampera - parzy. Sprzęt musiał solidnie pracować. Przed nami jeszcze kilkanascie km solidnego zjazdu do Jasyni. W Jasyni nadaremnie szukaliśmy miejsca gdzie można coś zjeść. Albo kucharz już ma wolne, albo nie mamy wody i sprzedajemy tylko piwo, albo nie puszczają z rowerami. Znajdujemy bar gdzie sprzedają namiastkę szaszłyków. Sprzedawczyni przy mnie kroi mięso, smaruje je majonezem, dokłada do tego cebulę i mamy szaszłyk. Dobre i to. Dalej pociąg do Lwowa. Sympatyczna pani w kasie pokombinowała coś w komputerze, zadzwoniła do kogoś i znalazła dla nas dwa miejsca w jednym przedziale w mocno zatłoczonym pociągu. Dalej sen, Lwów, rozklekotany pociąg podmiejski do Drohobycza, porcja najsmaczniejszych pielmieni popitych kwasem i znów błogi sen. Krótkie podsumowanie. Góry uczą pokory. Zawsze trzeba planować tak, aby ciągle mieć jakieś wyjście awaryjne. Niby pierwszego dnia przejechaliśmy ok 60 km, z czego ok 30 km graniami, ale ostre falowanie plus presja burzy trochę nam dały w kość i musieliśmy skorzystać z planu awaryjnego - ominąć połoninę Krasną. Dzięki temu starczyło nam sił na Swidowiec i niekonwencjonalny atak na główne pasmo. Na następną wycieczkę warto będzie jednak zabrać mały śpiwór, bo po drodze można trafić na ogólnodostępne domki myśliwskie czy szałasy pasterskie - opcja kolejnego wyjścia awaryjnego. Nawigacja i powerbank to podstawa. Miejscowi często nie znają nazw poszczególnych gór czy pasm górskich. Dobre mapy Karpat ma w swojej ofercie Compass oraz ukraińskie wydawnictwo Pro Pohody. Wszystkie inne mapy, zwłaszcza kijowskiego wydawnictwa Kartografia należy traktować jako spis wskazówek, bo tak naprawdę to są przedruki sztabówek z czasów ZSRR. Koniec.