Skocz do zawartości

marvelo

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    2 797
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Zawartość dodana przez marvelo

  1. Tu nie chodzi o puls, ale o trening mięśni tułowia, ćwiczenie równowagi, choć jeśli chodzi o moc chwilową to na grząskim śniegu naprawdę trzeba się często sprężyć, żeby nie stanąć. Ale śniegu są setki rodzajów i wczoraj mogło się jechać bezproblemowo, a dziś ten sam śnieg może mieć już inną strukturę i strasznie spowalniać. Ja na rowerze jednak lubię jechać z prędkością chociaż nieznacznie większą od pieszego i gdy wjadę w jakąś drogę (zwłaszcza na polach) gdzie z trudem jedzie się 4-5 km/h to już na dłuższą metę nie ma sensu. Zwłaszcza jak się robi pętlę to czasem trzeba zawrócić, bo nie wiadomo, ile wtedy taka pętla zajmie czasu, a jak jest mróz to 15 min dłużej już może oznaczać bolesne skutki dla palców rąk i nóg. Ale jakiś krótki odcinek można się przemęczyć. Ja dzisiaj jeszcze nie jeździłem, ale już po wrażeniach z samochodu wiem, że będzie ciekawie.
  2. Mary Hopkin Turn Turn Turn MARY HOPKIN - "Ocean Song"
  3. Sissel - Jeg lagde meg så silde Sissel & Tommy Körberg - Tonight
  4. A ja zaglądam do lokalnych ciuchlandów. Ostatnio za 12 zł kupiłem taki podkoszulek/golf z długim rękawem z wełny z merynosów (80%).Producent Devold (Norwegia), niby damski, ale leży dobrze i ma przedłużony tył. Ta wełna naprawdę czyni cuda. Większość rowerowych ciuchów mam z ciuchlandu. Nie brzydzę się. Dziś znów godzinka na mrozie (mniej więcej, bo licznik mi zamarzł w połowie drogi, pokazywał wtedy -18,5C, ale po naciśnięciu podświetlenia baterię wyssało i się zresetował). Na początku trochę zmarzły mi palce u rąk, ale potem puściło. Stopy pod koniec już trochę odmarzały i też przydałyby się takie skarpety z merynosów. No i gluty pod nosem mi zamarzały na wąsach (tak, jestem "januszem z wąsami"). Półtorej godziny w takiej temperaturze to już dla mnie byłoby za dużo. Zdążyłem wrócić na styk. Ale i ta godzinka dobra. No i to skrzypienie śniegu. Uwielbiam. Na nartach jako dziecko sporo jeździłem po okolicznych górkach. Moja mama umierała ze strachu, bo miałem takie enerdowskie plastikowe bez krawędzi, z linkowymi zapięciami, pięta latała na boki, a prędkości były spore. Potem były zielone Polsporty (już wyglądały jak prawdziwe) i trochę lepsze wiązania (jakieś kombinowane z części fabrycznych i dorabianych przez wujka w WSK Świdnik na obrabiarkach). Niestety, w górach na nartach nigdy nie byłem i takich dorosłych się nie doczekałem. Nawet na żadnym wyciągu. Żeby zjechać, zawsze trzeba było najpierw wejść. Nic za darmo. Ze sportów zimowych jednak najbardziej lubię rower.
  5. Brian Kay to specjalista od instrumentów dawnych. Oj, potrafi wydobyć z takiego niepozornego drewnianego pudełka z drutami iście rockowy czad, ale i czarujący liryzm. Głos też nietuzinkowy. Brian Kay - Nottamun Town Brian Kay - Democracy
  6. Bez obaw. Na kolcach wciąż jest zabawa w śniegu, nawet lepsza. Właściwie to w przypadku opon nie możemy mówić o jakiejś zero-jedynkowej przyczepności, czyli że albo jest, albo ją straciliśmy. Nie ma tylko dwóch stanów: (1) koło toczy się, (2) koło ślizga się. Jest siła tarcia zależna od stopnia poślizgu (0-100%). Jest poślizg wzdłużny i poślizg boczny. Dobra opona na zimę to taka, która ma płaską charakterystykę, czyli nie tylko możliwie wysoką przyczepność maksymalną, ale też szeroki zakres w którym ta przyczepność utrzymuje się na tym wysokim poziomie. Dla zobrazowania tego wkleję taki wykres (dotyczy opon samochodowych, ale zależność jest zapewne podobna w oponach rowerowych): https://www.researchgate.net/figure/Characteristics-of-longitudinal-friction-coefficients-on-ice-road-with-respect-to-the_fig5_318886752 Po prostu oponę z kolcami jest dużo łatwiej utrzymać w zakresie optymalnej przyczepności. Moim zdaniem opony rowerowe (zwłaszcza takie z długimi kolcami) to pewnie nawet dają takie mechaniczne zazębianie się kolców z elementami faktury nawierzchni, co wymyka się takim wykresom, ale zdecydowanie to czuć w czasie jazdy. Tego się nie da opisać za bardzo słowami, to trzeba spróbować. Wystarczy zablokować na chwilę tylne koło i zarzucić rowerem na jednej i na drugiej oponie i to wychodzi jak na dłoni. Albo stanąć na pedały na śliskim podjeździe. Na kolcach zabawa jest większa, bo można jechać bardziej dynamicznie, napędzać się mocniej, skręcać gwałtowniej i nawet jak przesadzisz, to zwykle masz czas i możliwości, by to poprawić. Dla mnie najprzyjemniejsza jazda też jest w śniegu (bo miękki i cały czas nosi na boki), a nie po lodzie, ale zima ma tak zróżnicowaną nawierzchnię, że zwykle zanim trafię na śnieg muszę przejechać trochę po suchym, trochę po lodzie, trochę po ubitym i zeszklonym śniegu, w ruchu ulicznym po lodowych koleinach i tam nie interesuje mnie zabawa, tylko przeżycie. Kolce zdecydowanie zwiększają szanse na przeżycie.
  7. I właśnie po to są na zimę opony z kolcami. Jest ciężej, głośno na suchym, wciąż trzeba uważać (zwłaszcza na lodzie), ale jednak jest zdecydowanie większy margines bezpieczeństwa. Po prostu sposób w jaki opona z kolcami traci przyczepność i jak niewiele trzeba, by znów ją odzyskała czyni zasadniczą różnicę. Tego się nie da zastąpić nawet najlepszą techniką jazdy i rozwagą.
  8. U mnie też w końcu prawdziwa zima. Dzisiaj (15.01, 22:00 - 23:07 ), 16,5 km w temp. -15C, nieco ponad godzina i prawie nie zmarzłem. Koła zimowe i opony z kolcami już zagoszczą chyba na dłużej (mam nadzieję, że ten śnieg nie popłynie). Ostatnio w pracy miałem maraton: 16 godzin w ciągu kolejnych 24 (tzw. "przejściówka" z drugiej zmiany na pierwszą - wirus, L4, kwarantanny i nie ma komu robić, więc ktoś musi, bo branża spożywcza nie może czekać). Spałem tylko 3 godziny i jestem na nogach już prawie 22 (od 4:30, 15.01, a jest 2:15 16.01). Ta nocna jazda na mrozie dała mi tyle energii, że w ogóle mi się nie chce spać. Na szczęście 16.01 dopiero nocna zmiana, więc się wyśpię. Potem caaaaaaaała niedziela wolna i w poniedziałek znów na 6:00 do pracy. Fajnie, prawda?
  9. Wrócę jeszcze do Helene Boksle. Niby "kawał baby", taka twarda, wychowana w surowym klimacie Norweżka przy kości, ale w głębi duszy filigranowa i kobieca. Te oczy i głos w 1:00 mówią wszytko. Ja się rozpływam. Helene Bøksle - Alt i meg
  10. A którą kość konkretnie miała złamaną i w którym miejscu? Co innego jest uruchamiać staw, który był uszkodzony i unieruchomiony, a co innego, gdy tylko był unieruchomiony z powodu np. urazu trzonu kości czy drugiego stawu. W 2011 roku, też po otb (w terenie) rozerwałem więzozrost barkowo-obojczykowy (3-ci stopień). Też opinie lekarzy były podzielone. Ten na SOR-ze, że to trzeba operacyjnie, bo będzie pan miał problemy z tą ręką. Inny (z Lublina), że nie poleca operacji, bo jest dużo powikłań. Jeszcze inny (bardzo znany ortopeda z Chełma), że w Lublinie się nie znają, chrzanią operacje i dlatego odradzają. Ostateczne na operację się nie zdecydowałem, ale mnie zagipsowali ze zgiętą ręką przy tułowiu, na sześć tygodni. Gips zdjąłem po trzech, bez żadnej konsultacji z lekarzem, nożycami do blachy. Już nie mogłem wytrzymać. Tu nie było większego problemu z uruchomieniem łokcia, no ale tam przecież urazu nie było. Jednak traz, przy podobnej kontuzji, nawet bym sobie nie dał założyć gipsu. Więzadła i tak się nie zrosły i szkoda zachodu. Ale bark funkcjonuje całkiem dobrze. Wiadomo, że to już nie to samo, ale przywykłem i właściwie też w niczym mnie to nie ogranicza.
  11. Na pewno warto szukać i nie polegać tylko na jednej opinii. W czerwcu 2017 roku miałem otb na rowerze (na szosie). Walnąłem twarzą w asfalt, złamałem nos, obiłem szczękę (wszystkie zęby bolały mnie ponad miesiąc, ale na szczęście żadnego nie straciłem). Na SOR-ze prześwietlili mi głowę i powiedzieli, że mam szczęście, bo tylko nos złamany. Bolący łokieć lekarz skwitował tym, że potłuczony, to musi boleć. Nie prześwietlał. Następnego dnia rano (piątek) do lekarza rodzinnego po zwolnienie. Ten dał skierowanie do chirurga, ale numerków już nie było i tylko z daleka (gdy udało mi się wcisnąć na chwilę między pacjentami, by zapytać) zapytał, czy ręka złamana i co pan chce ode mnie, przecież ma pan zwolnienie (miałem w ręku zielony kwitek na złamany nos od rodzinnego). Robić okłady, a jak będzie dalej boleć to w poniedziałek przyjść. W poniedziałek się udało, był inny chirurg, a ręka w łokciu była już bardzo spuchnięta i praktycznie nie mogłem jej już zginać. Ten skierował na prześwietlenie, powrót do gabinetu i doktor, patrząc w komputer powiedział: "Katastrofa. Złamał pan głowę kości promieniowej. Może pan tej ręki już nigdy nie wyprostować". Kazał pielęgniarce założyć gips i powiedział, że mam nosić cztery tygodnie. Jakoś ta perspektywa niewyprostowania ręki mi się nie podobała i stwierdziłem, że może odwiedzę jeszcze jednego lekarza. Udało się jeszcze tego samego dnia, w prywatnej przychodni. Był to młody chirurg w trakcie robienia specjalizacji z ortopedii. Zobaczył prześwietlenie i powiedział, że to klasyczne złamanie, ale bez przemieszczenia. Jak każde złamanie w stawie może grozić ograniczeniem ruchomości, ale nie musi. Najbardziej ucieszyło mnie to: "Ale ten gips to góra dziesięć dni i zdejmujemy. Chodzi o to, aby to się tylko trochę zalało kostniną. Pan się nie boi, to nie wypadnie. Tam są więzadła pierścieniowe i trzymają to w kupie". Gips zdjąłem dokładnie po dziewięciu dniach od założenia, a po trzynastu od wypadku. Prześwietlenie kontrolne (nie było już nawet widać szczeliny po złamaniu) i już dalej tylko temblak i powolne uruchamianie stawu. Oczywiście ręka była już dwa razy chudsza i prawie wcale się nie zginała. A to tylko dziewięć dni w gipsie. Co by było, gdybym posłuchał tego pierwszego lekarza i nosił gips cztery tygodnie? Zacząłem powoli ćwiczyć zgodnie z zaleceniami zaraz po zdjęciu gipsu. Parę dni później zacząłem biegać (lekarz pozwolił). Oczywiście ręki nie obciążałem, nie prowadziłem samochodu (trochę ponad miesiąc), a pierwszy raz na rower wsiałem gdzieś w szóstym tygodniu (biegać już dalej nie mogłem, bo achillesy i piszczele mi wysiadły - nie biegałem ładnych parę lat i za ostro zacząłem). Oczywiście ręka bolała, wciąż bardzo słabo się prostowała, ale jakoś już kierownicę mogłem trzymać. Jeździłem tylko na szosie, rowerem crossowym, nocą (nie chciałem aby znajomi z pracy mnie widzieli, bo przecież byłem na zwolnieniu). Ćwiczyłem sam, bez formalnej rehabilitacji. Cały czas pracowałem nad ruchomością, zginaniem, prostowaniem i obrotem dłoni (bo "wierzchem dłoni to sobie można co najwyżej nos obetrzeć", jak powiedział mój lekarz), a potem już z lekkim obciążeniem (najpierw same gryfy od sztangielek i sztangi, potem już lekkie ciężarki). Najgorzej było uzyskać ostatnie kilkanaście stopni wyprostu. Nie wiem dokładnie, kiedy mi się to udało, ale pomogło wieszanie się na drążku. Na zwolnieniu byłem prawie trzy miesiące (choć mogłem ciągnąć dłużej, bo po takich złamaniach niektórzy ponoć pół roku siedzą, zwłaszcza jak pracę mają fizyczną, a moja zasadniczo taka jest). Potem od razu miesiąc zaległego urlopu (w zamian za skrócenie zwolnienia, a zależało mi, żeby jeszcze ładną pogodę załapać). W połowie wrześnie (czyli 3 i pół miesiąca po wypadku) pojechałem z rowerem w Bieszczady i już w zasadzie normalnie mi się jeździło, nawet w terenie, choć wciąż lekkie kłucie w łokciu czułem. Do pracy wróciłem po czterech miesiącach od wypadku i przez jakieś dwa tygodnie wyraźnie łokieć się odzywał, ale bylem w stanie pracować (a muszę przerzucić czasem kilkanaście ton towaru na zmianie). Dziś mam pełną ruchomość w stawie łokciowym (nawet lekki przeprost), włącznie z pełną rotacją przedramienia i w zasadzie jest tak, jakby się nic nie stało (no, czasem coś zaboli albo chrupnie w łokciu, bo powierzchnia stawowa w miejscu złamania jest wypełniona tkanką włóknistą, czy jakoś tak), ale w zasadzie w niczym mnie to nie ogranicza. Wbrew temu, co mówią niektórzy po złamaniach, zmian pogody w łokciu nie wyczuwam. Jestem wdzięczny temu drugiemu lekarzowi, że mną dobrze pokierował i nie spełniła się przepowiednia tego pierwszego. Wydałem parę stówek na prywatne wizyty, ale było warto. Do państwowej przychodni chodziłem tylko po zwolnienie i na koniec po papier o zakończeniu leczenia. Wiem, że to nie noga, ale może moje doświadczenia komuś się przydadzą.
  12. Ja to się chyba muszę do tej Norwegii przeprowadzić. Helene Bøksle - Bifröst Heiemo og nykkjen
  13. Helene Bøksle - Hugtatt Sissel - Titanic Overture (+ Castle In The Sky (live))
  14. Jeśli chodzi o aerodynamikę, to poniżej parę ciekawostek: Do typowej turystyki wybrałbym bagażnik i sakwy, ale gdy liczy się prędkość na szosie, odpowiednio rozmieszczony bagaż na całym rowerze (a nawet odpowiednie błotniki) mogą dać całkiem spore korzyści aerodynamiczne. Dość problematyczne są jednak takie większe torby w ramie czy duże, sięgające wysoko torby pod(a raczej za-) siodłowe, bo przeszkadzają w pedałowaniu (ja często zaczepiam kolanami nawet o małą torbę w ramie, bo mam długie uda i dość krótkie ramy) i wsiadaniu, więc komfortowe to raczej nie jest.
  15. marvelo

    [Opony] Gravel

    Ja polecam te (w rzeczywistości mają 38-39 mm szerokości): https://allegro.pl/oferta/continental-at-ride-opona-28-x-1-6-42-622-zwijana-8910908133
  16. Oryginalny utwór The Moody Blues (komp. M. Pinder): I dwa świetne, "czarne" covery:
  17. Mam takie rękawice i do jazdy rowerem bardzo dobrze się nadają, tak gdzieś do +5C, poniżej już zimno. Skóra miękka, łatwo się układa i z czasem idealnie dopasowuje. Jak się dobrze dobierze rozmiar (długość palców) to manetki obsługuje się w nich wygodnie, z łatwym wyczuciem. Szkoda że nie czarne, bo łatwo się brudzą, ale za tą cenę i tak są super. Co sobie inni bikerzy myślą zupełnie mnie nie obchodzi, i tak jeżdżę sam. W swoich przyciąłem nieco naddatek skóry od wewnątrz w którymś palcu, ale wykonanie nie jest siermiężne. Powiedziałbym, że wręcz luksusowe. https://www.obi.pl/rekawice-robocze/lahti-pro-rekawice-ze-skory-koziej-czerwone-rozm-9/p/2962835
  18. Są setki wykonań tego utworu w różnych językach. Wybrałem te dwa, gdyż szczególnie mnie wzruszają (przy okazji, Kuba Badach pochodzi z Krasnegostawu, pamiętam go z osiedla i ze szkoły, chociaż jest parę lat młodszy).
×
×
  • Dodaj nową pozycję...