Skocz do zawartości

Mruk

Nowy użytkownik
  • Liczba zawartości

    17
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Dodatkowe informacje

  • Skąd
    SCI

Ostatnie wizyty

505 wyświetleń profilu

Osiągnięcia użytkownika Mruk

Odkrywca

Odkrywca (3/13)

  • Pierwszy post
  • Collaborator
  • Conversation Starter
  • Od tygodnia
  • Od miesiąca

Ostatnio zdobyte

70

Reputacja

  1. Jakoś Małżowinę trzeba było przekonać, ona ma kwiaty a ja kawałek ściany
  2. Zgadza się. Dlatego planuję jeszcze wrócić w te okolice. Na pewno chciałbym zwiedzić nieczynną, starą kopalnię srebra z jej podziemną rzeką.
  3. Pomimo tego że była to zorganizowana impreza to ja potraktowałem ją typowo rekreacyjnie i nie rywalizowałem z nikim. Dlatego umieszczam relację tutaj zamiast w wątku z imprezami sportowymi. Proszę o wyrozumiałość Gdzieś, kiedyś, usłyszałem o rajdach na orientację. Fajne, ale nie dla mnie, pomyślałem i więcej na ten "teren" nie wchodziłem. Do czasu. Do czasu aż pewien Ktoś, w jakiejś rozmowie, kiedyś gdzieś, wspomniał coś. I tak słowo po słowie, zdanie po zdaniu... no i wziąłem udział w swoim pierwszym w życiu biegu. Imprezę ukończyłem, ostatni też nie byłem, za to spocony, ubłocony, wyczerpany i szczęśliwy. I wtedy właśnie, będąc tam, zauważyłem plakaty : Co to ? Silesia Race ? jakie konkurencje ? 30 km biegu ?! - nieee, kolana jeszcze nie przyzwyczajone, nie dam rady ukończyć. Tym bardziej biegu na 50 lub 100km Jest jeszcze konkurencja rowerowa - również 50 km, a w domu przecież czeka nowiutka Panna Merida. Przypadek? Chwila namysłu... przecież 50 km przejadę... nawet po śniegu... po błocie jakoś się uda...teren przecież płaski... Jadę!! Czas mijał, do zawodów coraz bliżej i pogoda stawała się wiadoma - zima. Organizator również opublikował komunikat - trasa oblodzona jak 150. Hmmm na moich szosowych oponach będzie masakra. Biegiem do sklepu po nowe kapcie. Chciałem szersze niż 38c i z jak najagresywniejszym bieżnikiem. Dylematy czy wejdą w ramę rozwiała rzeczywistość - choć ofert jest setki to w magazynach pusto...Cóż, ostatecznie wybór padł na : oponki w wersji zwijanej i w rozmiarze 35c. Tylko takie były. A że chęć na rajd miałem straszną to nie grymasiłem Regulamin imprezy wymagał zaopatrzenia się w kask. Nigdy nie byłem entuzjastą noszenia kasku na rowerze no bo "kiedyś tego nie było więc teraz po co? poza tym dorosły facet ?" Problem rozwiązano za mnie. Kupiłem. Będę nosił. Nadszedł dzień "W". Sobota. Pobudka bardzo wczesnym rankiem. Solidne śniadanie, mocna kawa i w drogę. Na zewnątrz mróz. Drzwi auta ani drgną. Te od strony pasażera również. Tylko bagażnik posłuchał. I tamtędy załadowałem siebie oraz rower z klamotami. W drogę. Kierunek Tarnowskie Góry. Bazą było liceum im. Staszica, tzw. Staś. Znalezienie parkingu, wyładunek szpeju i pędem do biura zawodów. Zrobiło się późno. Na zewnątrz tłum ludzi i rowerów, w środku to samo plus jeszcze psy - one też miały swoją kategorię. Fajnie. Odebrałem numer startowy oraz kartę. Wylosowałem czterdziestkę: Po zamontowaniu numeru startowego zostały ostatnie minuty na selekcję ekwipunku - nie wszystko okazało się potrzebne, więc po co dźwigać. Pobiegłem jeszcze raz do samochodu i tym sposobem na miejsce startu dotarłem w ostatniej chwili...Na przemówienie burmistrza już nie zdążyłem :). Rynek - miejsce startu Dojechałem w momencie, gdy wszyscy ogarniali już mapy. Na zdjęciu powyżej mapy leżą jeszcze na ziemi. Odebrałem w pośpiechu swoją ( w tle, w białym kasku ) Jeszcze grupowe odliczanie, ... 3...2...1... zaczęło się, wszyscy zawodnicy ruszyli jednocześnie w różnych, często przeciwnych kierunkach, w zależności od obranego wariantu. Po krótkiej chwili plac opustoszał. Dostałem 2 mapy - topograficzną oraz BNO jako dodatek do mapy głównej ( ta z prawej ) Razem było 20 punktów kontrolnych do zaliczenia w ciągu 6 godzin. Najkrótsza trasa przejazdu podana przez organizatora to 50km. Najbliżej były dwa punkty "miejskie" w pobliżu rynku, lecz postanowiłem je na razie zignorować, gdyż uznałem że lepiej pojechać od razu w teren. Skierowałem się na południe, w stronę jedynki opisanej jako "wypływ strumienia spod mostu". Wystarczyło trzymać się linii kolejowej która prowadziła prosto do celu. Jadąc nieczynnym torowiskiem minąłem po chwili wiadukt, a za nim po lewej był już pkt kontrolny. Pierwsze koty za płoty. Ciekawe, że chwilę przede mną ten punkt zaliczyło już mnóstwo osób, również pieszo. Jak oni to robią? Następne miejsce na mapie to zabytkowa kopalnia srebra. Dalej trzymałem się torów, co jakiś czas musiałem zwalniać na wyłaniających się spod śniegu podkładach. Trzęsło bardzo, dlatego skręciłem w najbliższą drogę w kierunku czarnego szlaku. Stamtąd było już widać kopalnię: Oblodzone szutry nie stanowiły problemu dla nowych opon. Jechało się pewnie i bez uślizgów, nawet pomimo warstewki wody od mocno już operującego słońca. Zamarznięte lodowe koleiny wymagały zwiększonej czujności ale również tu zostałem pozytywnie zaskoczony, nie sądziłem że opony w rowerze dadzą aż tak odczuwalną różnicę. W dobrym humorze dojechałem do kopalni. Według rozpiski lampion miał znajdować się w jednej z lokomotyw w skansenie. W tej pusto... może dalej... No i był w przedostatniej. Zbudowanej w latach pięćdziesiątych w zakładach im F.Dzierżyńskiego. No nieźle. Krwawy Feliks celebrytą. Podbiłem kartę i ruszyłem dalej. W kierunku trójki opisanej jako punkt widokowy. Wystarczyło jechać czarnym szlakiem prosto pod hałdę. A po śladach widać że, wielu wybrało drogę na przełaj. W głębi punkt widokowy. Po energicznym wspinaniu się na górę z rowerem miałem wszystkiego dość. Jazda po przemarzniętym śniegu męczyła dużo bardziej albo ja byłem jakiś słabszy. Przegnałem demona i pojechałem w kierunku tarnogórskich tuneli. Opis do mapy ostrzegał przed urwistymi ścianami : Faktycznie, widok jak z westernu, kolejną wskazówką był kierunek wjazdu od południa. Miałem spore problemy z dostaniem się na dół. Kilka razy przedzierałem się w śniegu przez zarośla i zawsze kończyło się urwiskiem u stóp. Dwie kolejne drogi okazały się ślepymi zaułkami i tak miotałem się bezsilnie, aż w końcu zauważyłem wąską ścieżynkę, która okazała się być dla mnie szczęśliwa. Dotarłem w końcu na dno kanionu. Ślady stóp prowadziły wprost tam... i niknęły gdzieś w środku... Wszedłem do środka i w półmroku ukazał się kolejny lampion. Widok od wewnątrz: Następnym miejscem było leśne oczko wodne w rezerwacie Segiet. A właściwie wyspa na tym jeziorku. Po raźnej jeździe ośnieżonym leśnym duktem dotarłem na miejsce: Temperatura z godziny na godzinę rosła i droga zaczęła robić się błotnista, do tego momentu rumaczek zdążył się już trochę ubrudzić... Kolejnym etapem na mojej trasie był teren Sztolni Czarnego Pstrąga nieopodal leśnictwa oraz parku Repty. Obszar został na mapie obwiedziony okręgiem i opisany jako RJnO ... Rowerowy Rajd na Orientację - mapa nr 2. Dojazd tam nie był uciążliwy, po kilkuset metrach las ustąpił miejsca zabudowie podmiejskiej i wygodną asfaltówką dojechałem do celu. Po drodze zostałem wyprzedzony przez kilkoro zawodników i zawodniczek... no cóż, trzeba znać swoje miejsce w szeregu Na miejscu moim oczom ukazał się stary zabytkowy park otoczony kamiennym murem i porośnięty okazałym drzewostanem. Teren mocno pofałdowany, pełen jarów i wąwozów, a wszystko przykryte przemarzniętym, ciężkim śniegiem. Rozkład punktów sugerował najpierw atak po obwodzie, a następnie zjazd do centrum mapy w dół doliny potoku. Podobną taktykę obrała grupka rowerzystów która minęła mnie chwilę wcześniej i wspólnie wjechaliśmy na wąskie ścieżki. Najpierw F - wzdłuż muru, ścieżką na wprost, do pierwszego zakrętu. Lampion wisiał na niewielkim pagórku. Potem stromo w dół, do miejsca gdzie zbiegają się dwa niewielkie strumienie. Ostro z górki, ok 200 metrów za paśnikiem powinien znajdować się punkt. Z drogi niewidoczny, ale był. Należało tylko zostawić rower i udać się w gąszcze. Tam, w zagłębieniu terenu odnaleziony został legendarny punkt G ! Ośmielony sukcesem opuściłem peleton i skierowałem się do kolejnego, oznaczonego na mapie jako B i opisanego enigmatycznie "drzewo". Najpierw śmiało cisnąłem po śniegu, aby po kilkuset metrach zwolnić i namierzać charakterystyczny pomarańczowy lampionik. Dookoła przecież same drzewa, a punktu nie widać. Ale te dziwne poziomice na mapie... tu musi być jakiś dół... i był, wyglądało to na jakieś pokopalniane zapadlisko, na dnie którego rosło drzewo. Na nim wisiał lampion. B. Zaliczone. Teraz kolej na C. Jakieś ruiny. (starego szybu) Najpierw znowu w dół, do potoku. Płytki i niezbyt szeroki. Brzegi przykryte poduchą grubego śniegu. Zdradliwe miejsce, pomyślałem, ale pokonałem przeszkodę bez przygód. Za plecami usłyszałem plusk. Ktoś za mną zaklął. No tak, buty przemoczone, szczególnie w tych warunkach nic przyjemnego. No cóż, właśnie na tym polegają te zawody. Taki ich urok. Jadę dalej, zostawiając pechowca z tyłu. Tym razem ostro pod górę, w kierunku skraju lasu. Wybrałem łatwiejszy na mapie wariant - przełajem przez pole, zamiast gęstym lasem. Na górze zastał mnie taki widok: Ciężki mokry śnieg a pod nim głębokie lepkie błoto. Na dodatek przeorane poprzecznymi bruzdami po bronowaniu. Jazda po czymś takim to męczarnia. Zniechęceni zawodnicy szukali lepszego wariantu. Za takie właśnie chwile uwielbiam te imprezy. Nie zastanawiając się dłużej wsiadłem na siodło i zacząłem przeprawę. Metr po metrze przedzierałem się naprzód, pot zalewał czoło, lecz dzielnie mijałem kolejnych maruderów. Prędkość minimalna, sam nie wiem, czy nie lepiej byłoby pchać, ale uparty jestem bardzo. Wreszcie dowlokłem się do ruin szybu i odznaczyłem kartę. Na miękkich nogach zacząłem kolejną przeprawę w kierunku H czyli przeciwległy skraj lasu po lewej tzw. Góra Nikołaja. Na zdjęciu widać biegnącą w tle postać. Tamtędy właśnie jechałem. Dojechać na szczyt wzgórza nie dałem rady. Pokonały mnie skurcze. Połowę odległości wlokłem się pieszo. Za mną pozostali. Po zaliczeniu H przyszła pora na środek mapy. Tym razem z górki, dnem wąskiego wąwozu w stronę D. Był to najprostszy wariant, choć uciążliwy przez zwalone w poprzek drzewa. Spotkałem wtedy grupkę piechurów z psami którą poznałem miesiąc wcześniej, na rajdzie biegowym. Pozdrawiam ! Następnie po D przyszła kolej na A. Budynek szpitala w centralnej części mapy. Wyglądał na nieużywany, ale może to tylko takie wrażenie. Najważniejsze czekało w środku, czyli punkt regeneracyjny. Nigdy wcześniej chleb ze smalcem i kiszonym ogórcem nie smakował mi tak jak wtedy. Do tego ciepła herbata. Ale byłem zmęczony ! A to przecież zaledwie połowa trasy... Ciężko było wyjść z ciepła i wrócić na ten wstrętny rower, oj ciężko...Na szczęście do E trasa prowadziła z górki. Po drodze spotkała mnie widowiskowa lecz niegroźna gleba. Początkujący nie powinni zjeżdżać z nasypów po śniegu, teraz już to wiem Otrzepałem się z błota, poprawiłem kask i odhaczyłem kolejny punkt.Trasa RJnO zaliczona. Czas wrócić do mapy głównej. W środku miasta na dużym osiedlu z wielkiej płyty był sobie fitness club. A w nim punkt kontrolny nr 8. Trzeba było teraz cofnąć się trochę w stronę miasta. Ponura okolica, typowe szare osiedle z biedronką i szkołą, nic interesującego. Jeszcze ta nazwa. Oś. Przyjaźń. Pogoda również zrobiła się nieprzyjazna. Ciężkie chmury zakryły niebo, zaczęło nieprzyjemnie wiać. Podbiłem ten pkt i czym prędzej w dalszą drogę. Tym razem na zachód, na pola w kierunku Laryszowa. Gdzieś w tamtych okolicach jest bunkier, a za nim kępa śródpolnych drzew i punkt nr 6. Rozmiękłą gruntówką dotarłem najpierw do bunkra: Za którym skręciłem w pole w stronę zarośli. Tam odnalazłem punkt oraz niespodziankę zostawioną przez myśliwego : Zdjęcie które oglądacie trafiło również do odpowiedniej instytucji. Sprawa jest wyjaśniana. Ponieważ robiło się coraz później i chciałem jak najszybciej ukończyć trasę to nie dokumentowałem już tak często drogi. Przyszła kolej na dziewiątkę. Dosłownie kolej, bo lampion wisiał miedzy dwoma wagonami towarowymi rdzewiejącymi na klejowej bocznicy. W tym momencie zorientowałem się, że nie zdołam zaliczyć wszystkich punktów i zmieścić się w wyznaczonym czasie. Zostało jeszcze 5 miejsc i tylko 2 godziny. Ale przyjąłem z góry założenie, że traktuję imprezę turystycznie i nie rywalizuję. Więc kontynuowałem nie licząc już na jakąkolwiek klasyfikację końcową. Trasa wiodła głęboko w lasy - 3 z pozostałych 5 punktów były w nich do odnalezienia. O dziwo wciąż spotykałem mijających mnie uczestników. Czyli nie było jeszcze tak źle, inni również się zmagali. Podbiłem 10-tkę ukrytą przy rowie na leśnej polanie i skierowałem się w stronę jedenastki - nad jezioro Głęboki Dół. W podpowiedzi napisano :" Delikatny skręt strumienia, po południowej stronie". Na miejscu zastałem wijącą się pośród bagien niewielką rzeczkę. Rzeka może i nieduża, ale cały teren wokół podmokły i grząski. W poszukiwaniu lampionu kilka razy zanurzyłem buty w wodzie bo lód pękał pod moim ciężarem. Całe szczęście dobrze je zaimpregnowałem. Oprócz czarnej warstwy torfu na wierzchu, środek pozostał suchy. Przedzierałem się przez trzciny a lampionu ani śladu. Również nie było śladów po innych uczestnikach. No tak. Wyszły moje braki w czytaniu mapy, lampion odnalazł się 150 metrów głębiej w lesie : ( pomarańczowa kropka przy drzewie po prawej ) Zostały jeszcze 3 punkty i około godziny czasu. Do dwunastki dojechałem sprawnie, leśną drogą oddziałową. Wymagało to cofnięcia się o kilkaset metrów, ale wynagrodziło gładką szybką drogą wolną od dziur i innych uciążliwości. Jeszcze tylko powrót do miasta - a tam ostatnie dwa punkty w pobliżu mety i fajrant. Już naprawdę czułem się zmęczony. Udowodniły to dwie starsze ode mnie Panie, które miały już skompletowane wszystkie punkty i nijak nie potrafiłem utrzymać ich tempa. Powoli i nieubłaganie oddalały się i znikały z oczu. Kurczę, jednak bieganie nie wpływa aż tak na jazdę na rowerze jak sądziłem. Trzeba będzie coś zmodyfikować Wyczerpany doturlałem się na dworzec. Miała tam stać figura Gwarka - punkt 13. I stała, ale zdjęcia nie miałem już ochoty robić. Odbiłem szybko kartę. Jeszcze tylko jedno, ostatnie miejsce - armata. Oddalona o około kilometr, stoi na skwerze przed I Liceum. Lampion z perforatorem zawieszono wysoko na armacie, która dodatkowo stoi na cokole. Pewnie z obawy przed zabraniem i popsuciem nam zabawy. Więc na koniec trzeba było jeszcze wspiąć się i ostrożnie, na oblodzonym murku odbić kartę, a potem zeskoczyć. Obolałe plecy zaprotestowały. W końcu ! Miejska legenda głosi, że gdy mury liceum opuści choć jedna dziewica, to armata sama wypali Teraz już ostatnia prosta. Oddać kartę, zameldować się na mecie. Dojechałem. A tam organizatorzy i wolontariusze już się pakowali. Niewiele w sumie zabrakło, o mały włos, a zmieściłbym się w limicie czasu. Odebrałem pamiątkowy kubek i talon na grochówę z kuchni polowej. Ostatecznie, po ogłoszeniu oficjalnych wyników okazało się, że wcale nie byłem ostatni Tak oto dzięki organizatorom Silesia Race 2018 oraz "Pewnemu Ktosiowi" zwykła sobotnia wycieczka zamieniła się w niezapomnianą przygodę. Przejechałem łącznie 60 km a trasa wyglądała tak:
  4. Typowo zimowej aury ostatnio poskąpiło, pogoda wczesnowiosenna - w miarę ciepło, a do tego wolna sobota. Plan na tę trasę siedział w głowie od dawna, więc jazda! Zanim się zebrałem było już wczesne przedpołudnie, co w lutym nie wróży zbyt dobrze, ale ok 11:00 dotarłem na start, rynek w Skoczowie. A stamtąd szlakami wzdłuż Wisły Takie sympatyczne widoki towarzyszyły przez pierwsze 13km. Minąłem po drodze kilku rowerzystów jadących "góralami" oraz jednego pana z sakwami. Nad samym brzegiem sporo wędkarzy - mieli akurat kontrolę straży rybackiej i chyba to wywołało wśród nich jakieś poruszenie, bo nie wyglądali na zrelaksowanych Kilometry mijały i w pewnym momencie przyszło przetrawersować się przez ruchliwą dwupasmówkę. Przejechałem tunelem ale później musiałem korzystać z pobocza i to pod prąd :/ Ostatecznie szybko pokonałem ten nieprzyjemny odcinek i znalazłem się znowu nad Wisłą. Ptaszyska rosołowe wypatrują wiosny a w tle ruchliwa ulica : A tu już sama Wisła gdzieś między Skoczowem a zalewem: oraz ujście rzeczki Knajki tuż przed mostem kolejowym: Asfaltowe drogi nagle się skończyły i trzeba było improwizować - gdyby nie to że wały są przesiąknięte wodą to jechałoby się całkiem całkiem... Wzdłuż rzeki nad zalew dojechać się nie dało - nie znalazłem drogi. Pojechałem kawałek krajówką i w miejscowości Wisła Wielka znalazłem dogodny dojazd do brzegu: Nad zbiornikiem byłem pierwszy raz w życiu i zrobił na mnie wrażenie. W północnej Polsce, skąd pochodzę, takie widoki to norma, ale tutaj nie spodziewałem się takiej przestrzeni. A to też wrażenie robi, ale bardzo przykre... Niestety prawie cały brzeg tak wygląda. Najgorsze że rodzaj śmieci wskazuje jednoznacznie na panów spod znaku wędki... I w tym miejscu zaczyna się właściwa część wycieczki - postanowiłem objechać akwen dookoła, wzdłuż brzegów, najbliżej wody jak to tylko możliwe. O tej porze roku, podczas odwilży okazało się to dość wymagające. Jazda na wąskich szosowych oponach, bez błotników, po zalanych łąkach była powolna i męcząca, jakże różna od wygodnych ścieżek. Ale podobało mi się jak nigdy Uciekające sarny, tropy dzików i lisów a w oddali odgłosy żurawi ? Czyżby już przyleciały ? A słowo "błotnik" nabrało dla mnie zupełnie innego znaczenia I tak brnąłem coraz dalej i dalej a zmrok zbliżał się nieubłaganie, w tych trudniejszych momentach nie robiłem zdjęć, wolałem cieszyć się wyprawą. Średnia prędkość oscylowała w okolicach 4 km/h. W pewnym momencie oddaliłem się nieco od brzegu a mapa pokazała że jadę zielonym szlakiem green velo łączącym Kraków z Wiedniem, oto ten odcinek : Osobiście to nawet lubię takie drogi, ale ciekawe jakie mieliby miny turyści np z Austrii... Chwilę później znalazłem się nad zaporą - tutaj nie ma sensu wstawiać wielu zdjęć gdyż są ich w sieci tysiące. Ograniczę się do jednego na dowód że byłem ;P Miałem już w nogach około czterdzieści kilometrów, mocno się ściemniało i zaczynał dokuczać chłód - temperatura szybko spadała a wziąłem tylko lekką przeciwdeszczową kurtkę. Kurczę, nie spodziewałem się że tak długo zejdzie. A do auta jeszcze daleko. Leśne drogi którymi zamierzałem wrócić na mapie wyglądały zachęcająco ale widok z bliska wywoływał rozpacz - istny poligon. Samochód terenowy nie dałby rady, tylko jakiś gąsienicowy wehikuł lub traktor miałby szanse. Powalone w poprzek drzewa, pełne błota rozpadliny i głębokie na pół metra koleiny wypełnione wodą... czy ma to związek z polityką pewnego ministra? Ciemno i późno a do domu daleko. Cóż, trzeba działać, do boju!. Raz zaliczyłem nawet glebę na jakimś pniu, ale ostatecznie dałem radę. Marznące błoto oblepiało wszystko tworząc zastygającą ciężką skorupę... Już po zmroku krótki postój w wiejskim sklepiku po batonika i w końcu dojechałem. Ciężko było ale satysfakcjonująco , sprzęt nie zawiódł, kolano wytrzymało, było super. Jeszcze tylko myjnia i do domku. Tak wyglądał rowerek : A tak cała trasa tego dnia, razem 66,8 km:
  5. Używam nawigacji turystycznej od dłuższego czasu i dla mnie to przede wszystkim gwarancja beztroski i wygody. Nie zawracam sobie głowy ładowaniem, słońcem , kurzem, deszczem. Zabieram ją na kajak, w góry i na rower. Baterie po prostu wymieniam - są lekkie, tanie i wszędzie dostępne. Telefon noszę zawsze naładowany, schowany i wyłączony - służy on do wzywania pomocy w sytuacjach awaryjnych. Ale najlepszy zestaw to dobra papierowa mapa i telefon do komunikacji gdy zajdzie potrzeba. Fajnie jest mieć garmina i lubię go używać, ale to tylko gadżet - nie jest on na wyprawie niezbędny. Na prądożernych smartfonach absolutnie moim zdaniem nie można polegać.
  6. Cześć, jestem Człowiekiem i lubię jeździć na rowerze. Leśne ścieżki, polne dróżki i włóczęga bez celu..
×
×
  • Dodaj nową pozycję...