Skocz do zawartości

adamsmaster

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    129
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Wpisy na blogu dodane przez adamsmaster

  1. adamsmaster
    Witajcie wszyscy,
    Od razu na wstępie przepraszam za tak długą przerwę w pisaniu. Cholera jasna jakoś mi się strasznie doba skróciła i na czymś trzeba było położyć lagę. Moja żona (dla przypomnienia ta pierwsza) dobitnie wskazywała mi dwa kółka stojące czasem w przedpokoju. Ja jej wskazałem na portfel, ona na łóżko to ja na komputer i tak już zostało. Dlatego nic nie pisałem ani też niespecjalnie dużo czytałem ale robiłem coś zupełnie innego - jeździłem. I jeżdżę dalej i jeździć będę. A zmian Ci przy tym.
    Zacznijmy od tego, że kupując swojego Cube'a prawie na kolanach obiecywałem, że przez 24 miesiące od zakupu nie dołożę grosza do roweru (poza normalną wymianą części). Starałem się wytrwać w moim postanowieniu i prawie mi się udało. Prawie, brakło pół roku. W lutym tego roku wyłożyłem 2k na zmianę czegoś co było sprawne. Rower dostał nowy amor, nowe hamulce i całą masę różnych pierdół które wydawały się być niezbędne. O zmianach w rowerze jeszcze napiszę, coś na zasadzie krótkiego testu. Żona mnie mało nie wyrzuciła z domu, ale ja od razu mówię, to nie moja wina. Bo to nie moja wina, że ktoś mi dał do ręki ulotkę z kredytem autentycznie 0%. Grzech nie wziąć. Teraz spłacam, ale faktycznie jest 0.
    Do tego powiedziałem szanownej małżowinie, że Młoda już nie jest młoda i że dadzą sobie radę jak tatuś raz w czas (czyli co dwa dni plus zawody) wyskoczy i pokręci sobie z piętnaście minut (3 godziny i 15 minut ). Stąd w tym sezonie zaliczam na poważnie Cyklokarpaty. Nawet do drużyny należę i ubranie dostałem. Oj co to się do tej pory nie działo na CK. A przede mną jeszcze 3 starty. Będzie i o tym.
    A na razie to zbieram się powoli w spanie. Harnaś się skończył, drugiego pod kapslem nie dali, a wysypiać się trzeba bo CK Dukla w niedzielę, a w Dukli byłem rok temu i wiem, że tam trasa to się "w tańcu nie pie@^li".
    Będą następne wpisy na pewno częściej niż raz na pół roku.
    Do poczytania.
     
    PS. Jak ktoś zacznie w komentarzach po mnie cisnąć, że piję Harnasia to od razu wyjaśniam. Miałem się ochotę dziś lekko dziabnąć za nieduże pieniądze. Stwierdziłem, dziś jest mój dzień, trzy piwa będą, za pierwsze płacę, pozostałe dostaję z kapsla. Inwestuję tylko 1,99 - musi się udać. No to się udało - wypić jedno - król gór okazał się być sknerą i dał komuś innego mojego kolejnego browara. Normalnie świnia a nie król
  2. adamsmaster
    Oj, dawno mnie nie było, dawno. Tak dawno, że już zapomniałem, że prowadzę coś takiego jak blog i że być może mam już stałych czytelników którzy na myśl o przeczytaniu mojego wpisu mają mokro tam gdzie sucho mieć powinni. Ale jestem, żyję i w końcu wyrzucę się siebie to co mi w duszy gra. A zatem witajcie po przerwie, zróbcie sobie kawy i czytajcie (albo niech Wam czytają).
    Pamiętacie to jak moja żona, Ta pierwsza, stwierdziła, że Trek to jest spełnienie jej marzeń i już nie może się doczekać kiedy będzie mogła mknąć na nim przez sanockie bulwary mijając innych rowerzystów, którzy przyglądając się jej złotemu rumakowi z miną karpia, którego Wigilia wyjątkowo zaskoczyła, będą przeklinać dzień w którym nie odkupili tego roweru od Dużego Jakuba. No więc żonie przeszło, przeszło następnego dnia wieczorem. Po prostu stwierdziła, że ona to nie jest jakaś tam zwykła żona, tylko moja żona, a skoro tak, to ona nie będzie jeździć na żadnym starym gruchocie. No nie i już a w ogóle to garnki nowe kup bo te już są passe, No więc ja, biedny, zmęczony późnonocnym wybieraniem komponentów do Treka, kalkulowaniem budżetu, szukaniem złotego środka musiałem się poddać. Poddając się obiecałem, że do tygodnia będziesz mieć żono kochana swój piękny wymarzony rower. Odwiedziłem znowu jeden sklep, potem drugi i trzeci. Prześledziłem cały internet, potem całe allegro, potem jeszcze raz cały internet i potem jeszcze raz sanockie sklepy i nic. No nic, po prostu nic. Absolutne zero. Załamany, widząc, że kończy się mój czas na znalezienie roweru i że już za chwilę żona w całym swym ogromie (choć to tylko 51 kilo) zakręci kurek z miłością, wyrzuci z sypialni i każe spać w piwnicy postanowiłem raz jeszcze udać się do sklepu, mojego ulubionego sklepu. Wchodząc padłem na kolana i łapiąc rowerowego Szefa na nogi błagałem łkając: "o wielki Panie Szefie, błagam Cię w imię mojej miłości do pedałowania, znajdź rower dla mojej żony, bo żona moja zagroziła, że zakręci kurek z miłością, a jak ona go zakręca, to ja mam potem odciski na prawej dłoni i jeździć rowerem nie mogę". Pan Szef wyraźnie się rozczulił na mój widok, łzę nawet uronił i rzekł: "Pawle, wstań z kolan, obetrzyj łzy i uwierz, błogosławieni bowiem Ci co nie widzieli a uwierzyli..... eee.... sorry, blogi mi się pomyliły - jeszcze raz. Pan Szef wyraźnie się rozczulił na mój widok, łzę nawet uronił i rzekł: "Pawle, w nieskończonej swej wszechwiedzy rowerowej przypomniałem sobie, że mam rower dla żony Twej". I wskazał mi narożnik sklepu w który nikt nigdy sam nie zagląda, bo niegodnym jest nań patrzeć jeżeli go Szef nie wskazał. W narożniku tym wisi sobie za siodełko on, albo raczej ona. Brązowa, z motywami kwiatów, rama 17 zdecydowanie kobieca ale bez tylnej przerzutki. Spojrzałem pełen nadziei na szefa a on, rzekł do mnie: " Pawle nie martw się przerzutką, tylko leć po żonę aby ona swoje szacowne cztery litery do siodełka przytulić mogła i aby się przekonała, że to jest dla niej pisany rower". No to ja w te pędy, na skróty, przez tory, przez sklepy do domu i wpadając krzyczę: jest rower. Żono jest rower. Zona z niedowierzania talerz upuściła, Młoda z wrażenia płakać przestała, a kotlet z emocji się spalił. Po nieudanej reanimacji kotleta (musiałem go zjeść bo to moja wina była) pojechaliśmy w trójkę do sklepu. Wchodzimy, a ona już stoi. Piękna, brązowa, dumna z SRAMem X5 z tyłu. Żona dosiadła się doń nacisnęła na pedał i ruszyła. Aż na odległość było słychać radość, że oto ma swój ukochany rower. Gdy wróciła, rzuciła się Szefowi na szyję, potem mnie na szyję, potem serwisantowi, a na końcu dostało się jakiemuś psu, co akurat przyleciał murek obsikać. Tym sposobem żona moja do sklepu przyjechała mazdą, a ze sklepu wyjechała Specem Myka Sport. A ja, no cóż ucieszyłem, się że żona kurka z miłością nie zakręci i odcisków nie będzie i rowerem będę mógł jeździć do woli.
    Gdy emocje już opadły, gdy żona już się rozjeździła spojrzałem w kalendarz a tam wielkimi czerwonymi literami gigantyczny napis: CYKLOKARPATY. Początkowy plan zakładał prawie cały sezon startów ale Młoda, w styczniu urodzona, wyraźnie dała do zrozumienia, że w tym roku tatusiu to sobie możesz jeździć ale wózkiem po osiedlu. Cieszyłem się zatem, że w moim mieście będzie ów cykl, że będę miał blisko i że jak nie wystartuje to mogę sobie na czole wytatuować: DU*A tylko bez gwiazdki w środku. No bo jak się z okna start widzi, to wstyd się nie zjawić. Dobra dobra, nie widzę z okna bo mi obcy blok widok przesłania ale jakby go wysadzić to wtedy na pewno bym widział. Więc decyzja podjęta: startuję. Tydzień przed startem postanowiłem przejechać się po trasie. Wybór padł na dystans mega (39km). Co to dla mnie, takiego wycinaka. Ja Wam pokażę. I pokazałem. Dowlekłem się do domu z czasem 4:16. Piechotą bym szybciej przeszedł. Normalnie koszmar i dramat w jednym akcie wystawiany. Fakt, że błota było tyle, że można ze dwadzieścia maratonów obdzielić a i tak wszyscy będą brudni po same uszy. Nic to jakoś to będzie. Im bliżej było maratonu tym było gorzej. Już w lustrze widziałem ten piękny wytatuowany napis na czole, już nawet zdążyłem się z nim zaprzyjaźnić gdy żona moja postanowiła mnie zmobilizować. I swym nieznoszącym sprzeciwu głosem rzekła: Mężu, czyż nie po to kupiłeś taki rower, pedały SPD i buty żeby w maratonach startować, czy nie po to na plecach Twych bukłak z wodą zawieszon, żeby nawadniać Cię podczas zmagań. Dla mnie będziesz zwycięzcą jak wystartujesz i dojedziesz do mety. A jeżeli nie wystartujesz to masz sprzedać rower i wszystkie szpeje które kupiłeś, masz wytatuować sobie DU*A na czole, a kurek z miłością zakręcon będzie dożywotnio więc naucz się hymnu pochwalnego na cześć odcisków. Cóż lepszej motywacji nie mogłem usłyszeć. Rano w dniu zawodów poleciałem odebrać numer - 1092. Taki był ładny, czysty i w ogóle. Godzina 10:30 wychodzimy z domu. Jeszcze tylko sprawdzenie czy wszystko wzięte czy spodenki właściwą stroną ubrane czy roweru z klatki nie zajumali. Checklista sprawdzona - wszystko gra. Na zewnątrz niespodzianka. Czekają kibice a najmłodszy kibic do wózka ma przyczepiony balonik z numerkiem tatusia. Oj słodko się na sercu zrobiło, słodko. Ale my tu pitu pitu a tam już się wszyscy szykują. Jadę na start i oczom nie wierze. Z pięćset osób jeździ w tę i z powrotem na rowerach różnistych, dużych, małych, kolorowych i tych całkiem bezbarwnych. Więcej Was mama nie miała? Stajemy na starcie. Ja oczywiście w ostatnim sektorze jako że najlepsi powinni mieć najtrudniej . Patrzę po ludziach, wszyscy wyluzowani, uśmiechnięci tylko ja spięty jak kot na pierwsze marcowanie. No ale w końcu to mój pierwszy raz, a pierwsze razy z reguły są bolesne i nie wychodzą. Ale dobra, jakoś to będzie. 3,2,1 ruszamy. Spokojnie w lewo przez parking następnie w prawo na obwodnicę i.... i.... i ja pier$#%ę, a gdzie oni się tak wszyscy spieszą. Boże jedyny jakie tempo. No tego się nie spodziewałem. Wiem, że to wyścig ale.... hmm trzeba sprinty potrenować. Kręcę ile fabryka dała język mi się prawie w łańcuch wkręcaz a tu jakiś gość robi zium zium zium i jest przede mną o dobre 25 metrów. Dalej nie wiem po co oni tak gonili. To znaczy przypuszczam że na samym przedzie jechało auto z napisem darmowe piwo, ale byłem za daleko, żeby to auto dojrzeć, a może to był jakiś mały samochód. Nie wiem. Wiem tylko że pogodziłem się z tym że nie wygram w debiucie. Szaleńcze tempo skończyło się w lesie. Mogłem trochę odpocząć. (w tym miejscu następuje przewinięcie maratonu bo nie ma Wam co go opisywać, po prostu jechałem). Ostatni fragment trasy to dla mnie istna męka. Już pogodzony, że przegrałem z gościem w wieku 60+, że nie będę w czołówce ani nawet w pierwszej pięćdziesiątce jadę, a w zasadzie się wlekę. Sił już nie ma, motywacja gdzieś wyparowała ale się nie poddaję. Jadę, mijam potok, most i jest, jest upragniona meta. Dojechałem. Patrzę na czas. 3:01. Zaraz, ostatnio było 4:16. Uśmiech na twarzy. Pokonałem największego przeciwnika, pokonałem samego siebie . Dumny jak paw po sezonie godowym idę z bilecikiem na obiad. Makaron z gulaszem nigdy nie smakował tak wybornie jak wtedy. Telefon do żony, że żyję, że dojechałem. Ach, uwierzcie, byłem niesamowicie dumny z tego, że jestem tu gdzie jestem. Straciłem swoje maratonowe dziewictwo wyjątkowo bez krwi i bólu (ból przyszedł dwie godziny później ) na czole nie ma napisu DU*A, a żona kurka nie zakręci więc wiecie czego nie będzie i co dzięki temu będzie. Słowem jestem maratończykiem MTB.
    Kilka dni później gdy już mogłem się ruszać, gdy okazało się, że ból po stracie dziewictwa jest gorszy niż przypuszczałem żona moja (tak Ta pierwsza) pyta się mnie czy planuje jeszcze jakieś starty. Odpowiadam owszem. W Dukli zakończenie imprezy. Znowu wybrałem dystans mega tylko tym razem 59 km. A co dam radę. Rower do auta, graty do auta i jedziemy. W trakcie jazdy czarne myśli: co Ty sobie gościu wymyśliłeś. 59 to nie 38. Nie dasz rady nie dasz. Naprawdę miałem zgryz czy dobrze robię, ale cóż, start z mega zapłacony nie będę się wycofywał bo mogę wtedy od razu do salonu tatuażu jechać. Startujemy. Tym razem wiedziałem co będzie grane i wiedziałem, że trzeba gonić a mimo to mi uciekli. Większość. Cóż. Życie. Jedziemy sobie spokojnie. Co chwila, wyjątkowo, rower próbuje mi udowodnić, że moje miejsce jest gdzieś w krzakach albo w błocie a on z wielką chęcią się położy obok i odpocznie. Nie dawałem mu się cały czas udowadniając, że współgrać możemy tylko w układzie ja na nim, nie odwrotnie. Do czasu. Gdzieś się skunks musiał jakoś dogadać z korzeniem, nie wiem w każdym razie chyba za cel postawił sobie żeby mi pokazać, że on jednak będzie odpoczywał i ch.. W każdym razie podczas zjazdu do Huty Polańskiej najechałem na śliski korzeń, a wtedy on fik kierownica w lewo o 180st. a ja ryjem w ziemie. Nawet nie wiem kiedy, nie zdążyłem się wypiąć (nie zdążyłem pomyśleć). Zbieram się, wypinam, patrzę, a ten się śmieje, bo jemu nic, a ja: rozwalone ramię, sine kolano, obolała dłoń, krwiak na wardze i obita kość jarzmowa. A to wszystko na 30 km do mety drugie tyle. Wsiadam na dziada, ale nie daję rady jechać, dziad się śmieje, że ma już dziś wolne i koniec ścigania. Ale nie, o nie, gościu Ty jesteś mój więc ja tutaj decyduje. Jedziemy dalej. Im było bliżej mety tym mniej bolało. Udało mi się nawet odrobić z 8 pozycji. Do mety dojechałem. Obolały ale szczęśliwy, że jestem gdzie jestem. Rower mimo wszystko też pogodził się z myślą że odpocznie dopiero w garażu i współpracował już do samego końca bez zarzutu. A ja, cóż nie było krwi przy pierwszym maratonie była przy drugim. Pierwszy raz w życiu tak się wykorbiłem na rowerze. Ale bynajmniej wiem dlaczego, co zrobiłem źle i co należy poprawić. Te dwie straty rowerowego dziewictwa to dla mnie najlepsza lekcja jaką mogłem dostać. Dzięki temu wiem, że w przyszłym sezonie startuje na maksa ile się da. Dzięki temu wiem, że kocham MTB i mimo to, że żona mi z ryja następnego dnia kamienie wyciągała będę to robił. Bo kocham rower i kocham pedałować. I kocham żonę (Tę pierwszą) za to że jeszcze nie zakręciła kurka, bo inaczej....
    Dzięki za poświęcony czas i do zobaczenia w następnym wpisie.
  3. adamsmaster
    Miało być o wycieczce, ale będzie niedługo.
    Wiecie jak to jest z żonami. Wyciągnąć taką na rower graniczy z cudem. A bo pogoda nie taka, a bo się źle czuje, a bo spodnie nie te, albo że serial, albo albo albo. I jeszcze jedno albo, a w ogóle to miałeś wynieść śmieci i się na ciebie obrażam i mam focha i mnie przeproś. Kto ma żonę ten wie, kto ma dziewczynę ten też pewnie wie. A kto nie ma ani żony ani dziewczyny to niech się cieszy rowerową wolnością . Więc moja żona była przez ostatnie kilka (naście) lat ze mną parę razy na rowerze, ale to nigdy nie było jakieś ambitne jeżdżenie, góra, dwa, trzy kilometry od domu. Aż tu nagle....
    Kilka dni temu moja żona, po położeniu naszej córy spać (ta będzie jeździć na rowerze, już ja ją zmuszę) podchodzi do mnie i swoim najwspanialszym głosem nieznoszącym sprzeciwu oznajmiła: "idę na rower". Z niedowierzania upuściłem książkę. Patrzę na zegarek 20:30, patrzę na żonę, zegarek, żona, zegarek, żona i pytam czy wszystko OK. Ona mówi, że tak i gdzie ona może się przejechać, żeby jej zbójcy nie napadli i cnoty nie zabrali (ha zbójcy, pierwszy byłem ) No to w tym swoim szoku, mówię jej że nie jedź na sosenki, bo tam na pewno są zbójcy, a w inne miejsca jedź bo tam są lampy i ścieżki rowerowe (jedna), a zbójcy mają jakąś alergię na światło i na pewno tam nie będą czaić się na Twoją cnotę (ani mój rower - bo moja żona roweru nie posiada, to znaczy posiada, ale został u rodziców i nadaje się tylko do sprzedania na złom). Więc pojechała. Będąc cały czas w szoku, zastanawiam się gdzie nastąpiła zmiana, cóż takiego się dokonało, albo czy przypadkiem nie ma gacha . Półtorej godziny później wpada do domu, zziajana, czerwona na twarzy (czyli może jednak gach) i oznajmia: "Mężu musisz mi kupić rower". Tym razem nie dałem po sobie poznać, że jestem w szoku, chyba dlatego, że siedziałem i wcześniej dla ostrożności odłożyłem książkę. Mówię jej ok, pogadamy o tym jutro. Dla ciekawych roweru szukam.
    Szok już powoli mijał, moja żona brała rower co chwilę, aż do wczorajszego dnia. Wracam 17:50 z pracy, piwko w ręku, kolega już czeka, zaraz Niemcy-Portugalia, a moja żona do mnie mówi w ten sposób: nakarmię córeczkę i muszę szybko pojechać do mamy, bo mnie potrzebuje. No dobra, jakoś pooglądam meczyk jedną ręką bawiąc Młodą, a drugą pijąc piwko. Dałem radę. Żona wróciła przed 20 czerwona, szczęśliwa i od razu wzięła Młodą do kąpania. Po 20:30 pytam się co jej mama chciała. A ona do mnie, robiąc te swoje maślane oczka, mówi, że mnie okłamała, bo ona się chciała przejechać na rowerze, bo ją to odpręża i relaksuje i dzięki temu czuje się bardzo dobrze. I że mam jej kupić rower, bo ona chce coraz więcej jeździć. W szoku jestem do tej pory. Nastąpiła niesamowicie pożądana ewolucja w stronę żony roweroholiczki, żony która nie stroni od pedałów . Jestem szczęśliwy i dumny z mojej połowicy. No chyba że ma gacha....
  4. adamsmaster
    Błoto było ble. Teren też był ble. W ogóle to prawie wszystko było ble. Ale do rzeczy.
    Swój pierwszy rower górski - Over the top dostałem w piątej klasie podstawówki. Pamiętam jak mi sprzedawca w sklepie mówił, że na tych rowerach jeździli po Himalajach, bo na siodełku był znaczek K2 I człowiek głupi uwierzył i chwalił się na prawo i lewo jaki to ma wypaśny rower, bo na K2 nim wyjechali, bo tak napisali na siodełku . Ale ja nie byłem na K2 - nawet nie byłem na Orlim Kamieniu - w zasadzie nigdzie nie byłem (nigdzie poza asfaltem).Bo jak napisałem na początku teren był ble. I tak mi życie szło.
    Na studiach podzieliłem rowerzystów na cztery kategorie:
    1) Miejskie leszcze - czyli wszyscy Ci co jeździli na starych rowerach po Krakowie z modnymi szalikami i w lansiarskich okularach (osobną podgrupę stanowili goście na ostrym kole - ja tego fenomenu do dzisiaj nie mogę pojąć).
    2) Wariaci na kolarkach - goście którzy jeździli mnóstwo kilometrów na tych cienkich jak wacek kitacja oponach.
    3) Wszelkiej maści wariaci jeżdżący w terenie - goście od XC, DH, MTB (gościówy też) - tych to już w ogóle nie mogłem zrozumieć, po co oni to robią. Po co jeździć po lesie przecież to jest nudne, nie męczące, poza tym rower się brudzi, trzeba go czyścić.
    4) Ostatnia grupa, to była ta jedyna słuszna - to byli Ci którym można było rękę uścisnąć - goście (gościówy) jeżdżący na trekkingach, na rowerach MTB, na oponach 1,5 cala. To była dla mnie elita. Prawdziwi rowerzyści.
    I tak sobie jeździłem po okolicach Krakowa, Sanoka. Jak cudownie było robić po 70-80 km na trekkingu. Wygodnie, względnie szybko. Super. Ale przyszedł taki dzień...
    ... taki dzień miał miejsce w maju 2013 roku. Mój kolega, wychowany na nizinach, po przeprowadzeniu się do Sanoka kupił sobie rower po to by jeździć w terenie. Popatrzyłem na niego jak na wariata, bo przecież ja go cały czas namawiałem na przynależność do grupy 4 rowerzystów. Ale on uparty nie dał się przekonać. Kiedyś przyjechał do mnie i mówi mi tak: weź rower swojego brata (Trek 4500 - dwuletni rower kupiony za 1000 zł bo gość pilnie kasy potrzebował) i pojedźmy do lasu czerwonym szlakiem. Jak Ci się spodoba to ok, a jak nie, to więcej się nie będę odzywał. Pomyślałem i mówię OK. Raz mogę zbrukać swój honor i pobrudzić się trochę. Pojechaliśmy - trasa w sumie niespecjalnie długa - 25 km z czego w terenie koło 11. Początek asfaltowy, podjazdy, trochę było mi ciężko, bo opony z 1,5 urosły do 2,1 a i ciśnienie spadło trochę. Ale jedziemy. Dojechaliśmy do lasu i tu nagle przeżyłem pierwszy szok - średnio nachylony gliniasty podjazd okazał się męką nie z tej ziemi. Poczułem się jakby mnie ktoś butem kopnął w klatkę. Pomijam już dumę - gościa który nigdy na podjazdach roweru nie prowadził. Boże jak ciężko, jak trudno. Rower myszkuje, przednie koło ucieka do góry, tył się ślizga. WTF. Przecież ja, ja nigdy, ja przecież najlepiej, ja wiem jak się wyjeżdża, że po prostu się jedzie. Cóż, zatrzymałem się i prowadzę rower, klnąc na wszystko i wszystkich. Potem co chwile lekkie podjazdy, lekkie zjazdy, rower dalej ucieka, ale już się przyzwyczaiłem - bo taka natura terenu. Na sam koniec był zjazd. Przyzwyczajony do tego, że na długich zjazdach z reguły marznę żałowałem, że nie mam bluzy, kurtki lub czegokolwiek żeby się w to ubrać. A tu zonk. Cholera, zjazdy po lesie są niesamowicie męczące. Człowiek cały czas musi ostro pracować, żeby rower utrzymał się w torze jazdy. Do tego zakręty, hamowania. Wow. Przyznałem wtedy, że to było coś. Że to było fajne i przyjemne. I że może kiedyś, dla zabawy jeszcze to powtórzyć. Następny dzień okazał się kluczowy dla mojej ewolucji. Wstaję rano i od razu mam myśl: o ja pier....ę. Ale mnie mięśnie bolą. Przecież to było tylko 25 km. Przecież takie coś to się robi, nawet nie czując. A tutaj wszystko mnie boli, łydki, uda, ramiona, dłonie. Siedzę sobie w domu i myślę, że chyba głupi byłem. Że przecież to jest tak naprawdę istota jeżdżenia. Dużo techniki, jeszcze więcej zmęczenia. Taaaaaaaak. Ja chcę jeszcze, ja chcę więcej i to już natychmiast, zaraz... ała.... no może jutro - dzisiaj nie mogę chodzić . Nie minął miesiąc a w garażu stał mój Cube, na kołach 29. I odkryłem rower na nowo, zafascynowałem się terenem - po prostu coś pięknego. Od tego pamiętnego momentu minął już rok, a ja dalej nie mogę się nadziwić jak bardzo potrafi zmęczyć teren i jak cudownie jest jeździć tam, gdzie ludzie nawet nie chcą spacerować.
    A podział rowerzystów wygląda teraz tak:
    1) wszyscy jeżdżący na rowerach miejskich, na rowerach szosowych, na rowerach trekkingowych - grupa zasługująca na szacunek, bo każdy z nich może mieć drugi rower do jeżdżenia w terenie.
    2) oszołomy kupujący rowery z hamulcami tarczowymi, z amortyzacją 100 mm, montujący opony 1,2 czy 1,5 i jeżdżący po asfalcie. Tych, jak Macierewicza, zrozumieć nie mogę.
     
    Tyle na dziś. Następnym razem mam nadzieję, wrzucić foto relację z wycieczki, która ma się odbyć za chwil parę. Pozdrawiam serdecznie, Adams.
  5. adamsmaster
    Witajcie,
    W zasadzie to nie wiem czy zacząć od tego, żeby napisać kim jestem czy jednak od wytłumaczenia dlaczego chce pisać. Chyba zacznę od wymienienia powodu - dlaczego?, bo wszyscy piszą. Kuba pisze, Marek pisze i nawet Iza pisze. A nie Iza akurat nie pisze, ale wstawia zdjęcia. No więc i ja postanowiłem, że od czasu do czasu, jak mnie najdzie ochota, to napiszę parę słów o tym gdzie byłem, co robiłem i dlaczego to zrobiłem. Także zapraszam do lektury, mam nadzieję, że Wam się spodoba.
     
    O autorze słów kilka:
    Jak się urodziłem, to rodzice stwierdzili, że dadzą mi na imię Paweł. W sumie może być, tylko dlaczego w większości gier komputerowych musiałem być Pawel? Widocznie taka moja uroda. Aktualnie po wielu bojach, błędnych decyzjach, dziwnych wyborach zajmuje się zawodowo ubezpieczeniami, do tego jestem ojcem malutkiej Marysi (i przez nią nie mogę w nocy spać myśląc bo będzie lepsze Cubie 120 czy Kelly's Kite 12 - a ona ma dopiero 4 miesiące). W wolnych chwilach porywam swojego 29er'a i jadę gdzie mnie koła poniosą - z reguły blisko domu, bo żona krzyczy że i tak mnie nie ma. Dobrze, że tutaj gdzie mieszkam jest mnóstwo miejsc gdzie można pojeździć. No ale o tym w następnych wpisach.... tymczasem idę wycierać rzygi Marysi
  6. adamsmaster
    Witam wszystkich,
    Niby obiecywałem ostatnio, że następny (czyli ten) wpis będzie o jakiś wycieczkach, które miały nastąpić ale wpisu nie będzie. Z trzech powodów. Pierwszy powód, to brak czasu na wyjazdy - może zabrzmi to dziwnie, ale czasem udaje mi się pracować, ostatnio jakby częściej. Drugi to pogoda, która uwzięła się chyba na mnie i za każdym razem jak już sobie zaplanuję i jak wszystko jest przygotowane, to leje jakby się wściekło. A że wścieka się często, to w lesie jest bajoro do kwadratu, a że ja jestem wygodny i nie lubię się uwalić jak świnia (to znaczy lubię, ale nie jak dzika świnia, tylko taka zwykła, z chlewa) to po prostu nie jeżdżę. Trzeci powód to szacunek dla Waszego czasu - nie będę Wam pisał elaboratów o godzinnej wycieczce na najbliższą górkę (akurat wtedy kiedy się nie wściekało, ale nie było czasu na więcej), bo takie wycieczki to się kończą tak szybko, że nawet nie zdążę wyjąć aparatu, a już w domu jestem . Poza tym w moim rowerowym życiu dzieje się wiele innych fajnych wydarzeń. A więc...
    ... postanowiłem poczekać. Moja żona mogła się zarzekać, że rower to jest to co jest jej do życia potrzebne i niezbędne, ale o 174 parach butów, 265 nowych ubraniach słyszałem to samo. W końcu kobieta zmienną jest a jej zmienność jej niemierzalna . Tak na marginesie to moja ukochana pierwsza żona, zarzeka się, że ona w ogóle szmat nie kupuje, ale jak podsumowałem roczne wydatki na ciuchy, to wyszło, hmm, kurde to wyszło, że co roku nowa Reba i to tak bez bólu. Ale wróćmy do zmienności. Moje czekanie trwało 3 dni kiedy znowu wzięła mój rower i pojechała i znowu wróciła zgrzana i szczęśliwa. Ale o rowerze już nie przebąkuje. Czyli jednak wyszło, że chwilowe albo gach, ale nie. Mężu, oznajmiła, potrzebuję rower. Potrzebuję mieć swoje dwa pedały abym mogła na nich śmigać i uciekać przed zbójcami którzy na cnotę mą czaić się mają w zwyczaju. Idź proszę do sklepu i poszukaj dla mnie czegoś co spełni moje wymagania. Więc ja już mimo wszystko szczęśliwy, że nie gach postanowiłem ruszyć na poszukiwania. Na początek, bo ja leniwiec jestem, alledrogo. Szukam i szukam i niby nawet coś znalazłem, ale najlepiej to wiadomo, dotknąć, przymierzyć i wtedy kupić. Wiedząc, że, jak to mówi tytuł pewnego filmu, baby są jednak jakieś inne padło na to, że rower ma być z damską konfiguracją. Postanowiłem owego poszukać u lokalesów w sklepie. Lokalesi powitali, wysłuchali i zaczęli pokazywać różne takie rowery, zachwalając ich niesamowitość i piękno i w ogóle tłumacząc, że u innych lokalesów to co najwyżej można taczki kupić i to tylko ogrodowe. Ale lokalesi mojej czujności nie uśpili i nie udało im się wyciągnąć mojego portfela. A wszystko przez to, że zrobiło mi się wtedy żal kobiet. Bo producenci rowerów traktują je naprawdę zło tego świata (a może i słusznie). Ich oferta sprowadza się do dwóch możliwości. Albo kobieto jesteś typową kobietą więc mamy dla Ciebie typowe wozidło po bułki do sklepu bez specjalnych możliwości rozwoju tegoż wozidła (np. brak na ramie i amorze możliwości montażu hamulców tarczowych) albo jesteś kobieto Mają Włoszczowską i owszem mamy dla Ciebie rower, ale zapłać za niego tyle, że przez najbliższe pięć lat wyprzedaż w szmateksie jedna rzecz za 1 zł będzie dla Ciebie za droga. Nie wiem skąd taka polityka - pewnie producenci rowerów też oglądali ten film na tytuł którego ja się powołałem i wzięli sobie ów tytuł do serca. W każdym razie od lokalesów wróciłem na tarczy. Żona moja rzekła do mnie: mężu nie musi być nowy rower i nie musi być damski, wszak Twoja Kona jest całkiem wygodna i już się przyzwyczaiłam i jeździ się bardzo miło i zajmij się Młodą bo ja idę na rower. Szukam na alledrogo używanych i nawet znalazłem. I tutaj popełniłem błąd. Bo zapytałem się Was moi współforumowicze czy warto go kupić, to nie dość, że nikt mi nie odpowiedział, to jeszcze zostałem tak przelicytowany, że następne trzy dni nic nie jadłem i reagowałem krzykiem na dzwonek od drzwi.
    Gdy już doszedłem do siebie, to nagle mnie olśniło. Przecież z racji posiadania młodej Młodej nie ma możliwości żebyśmy razem gdzieś pojechali więc dzielenie się Koną jest całkowicie możliwe. Czyli mam czas na wybór roweru do marca 2015 roku. Uff, odetchnąłem, ale nie na długo. Mój brat, który postanowił zamieszkać pod Lublinem przyjechał do mnie i na kolanach przede mną łkał mniej więcej w ten sposób: bracie mój wspaniały. Ty co posiadasz dwa rowery, błagam Cię, pożycz mi swoją Konę abym i ja mógł doświadczyć obcowania z pedałami, gdy wrócę z pracy i smucę się bom samotny i źle mi tam na obcej ziemi. A Kona Twoja będzie dla mnie jak żona rodzona. Będę o nią dbał i będę ujeżdżał tak często jak tylko będę mógł. Szkoda mi się chłopaka zrobiło więc stwierdziłem, że dam mu ów rower. I dałem choć w tym samym momencie uświadomiłem sobie, że z marca 2015 zrobił się lipiec 2014. A w portfelu pustka. Trzeba coś koniecznie wymyślić i to na szybko. Wieczorem w ostatnią niedzielę, pojechałem do mamy. Zrobiłem co miałem i poszedłem coś sprawdzić do garażu. Stoję pomiędzy tym co kiedyś, gdy ja rządziłem garażem, było bałaganem a teraz gdy rządzi moja mam jest rozpierduchą (jakby to powiedziała moja babcia, jeszcze tylko n@srać trzeba i będzie komplet) i szukam inspiracji. I nagle spojrzałem do góry. Nie wiem czy to przez ten tik którego się nabawiłem gdy żona mnie zaskoczyła swoją miłością do pedałowania czy też to ingerencja Najwyższego ale spojrzałem do góry. A tam po dachem na haku wisi sobie On. On, który kiedyś był własnością Dużego Kuby (jakieś 60 kilogramów temu). On kupiony przeze mnie za 50 zł bo mi było smutno że Duży Kuba rower na złom chce wyrzucić. On, który za rok będzie pełnoletni. On czyli Trek 800 Sport. Stary poczciwy Trek w złotym kolorze, na stalowej ramie. Brudny, uszkodzony, ale jest. Zdjąłem go z haka, trochę przetarłem z kurzu. Przegoniłem pająki, które niezbyt chętnie ale opuściły rower choć ostatni groził mi, że teraz przeniosą się do wnętrza auta. Mojego. Napompowałem koła i zawlokłem do siebie aby żonie pokazać i zapytać się czy możemy na tym coś dla niej zbudować. Żona przyszła, siadła na siodełku, objęła kierownicę w dłonie i... nie nie odjechała, bo rower nie ma łańcucha . Ale powiedziała, że pozycja może być (akurat ta pozycja jej pasuje, a jak jej ostatnio wieczorem zaproponowałem podobną to się popukała w głowę i z fochem poszła spać - i zrozum tu kobiety) i że jeżeli zamknę się w kwocie 400 zł to mogę jej ten rower przygotować. Więc chciałem wszystkim zakomunikować, że będę przywracał do życia Treka. Będą zdjęcia, będą pytania i mam nadzieję, że będzie zadowolenie mojej pierwszej żony, bo jak nie, to ona już wtedy na pewno znajdzie sobie gacha
×
×
  • Dodaj nową pozycję...