Rower, to od marca mój stały kompan. Połączyła nas niechęć do samochodu. Jestem jedną z nielicznych osób, które nie lubią prowadzić samochodu. Dlaczego? Jakaś trauma pewnie, ale na razie nie będę się nią zajmować.
Moja trasa to 11 km od poniedziałku do piątku do pracy i z powrotem. W weekendy wiele zależy od pogody, czasami zdarzy się jakaś większa trasa.
Zaznaczam, że oprócz roweru i samochodu, nie mam innej możliwości dotarcia do pracy. Koniec świata, pomyślicie. Niby nie koniec, a środek, ale takie są nieliczne wady wiejskiego życia. Moja trasa biegnie cały czas drogą asfaltową, więc cywilizacja dotarła. Droga niestety jest wąska, ale za to 3 samochody mijające mnie na trasie, to tłum.
Wyjeżdżam pomiędzy 7:00, a 7:10. Skąd ta różnicą? Że jednego dnia wstanę na czas, a drugiego zaśpię? Też się zdarza, ale to nie to. Wszystkiemu winien jest mój największy wróg, wiatr. Źle napisałam, wiatr to mój najczęstszy przeciwnik, najgorszym jest deszcz, burza z grzmotami i inne takie przyjemności.
Cały marzec po wstaniu z łóżka, pierwsze co robiłam, to sprawdzenie kierunku wiatru. Wtedy już mogłam oszacować czy mam te pięć minut, czy „przeminęło z wiatrem”.
Jadę najpierw na wschód ok.1,5 km, potem tyle samo na północ, potem znów wschód, a potem to się nie łapie, bo wjeżdżam w plątaninę ulic i zaczynają się budynki. A zapomniałam dodać, że te 4 km, to prawie szczere pole. Mijam jakieś zabudowania, ale nie wiele. Ogólnie bardzo polecam taką jazdę osobą, które lubią ekstremalne przeżycia. Musi być silny wiatr. Ile na godzinę nie powiem, nie umiem określić, ale autka hamuje, więc musi wiać nieźle. Jechać trzeba, po otwartym terenie np. między polami. Nie polecam robić tego wczesna wiosną i jesienią, bo dostaje się piachem w twarz.. A czasami to normalnie burza piaskowa. Raz takie cos przeżyłam i nie polecam. Ale wracając do jazdy pod wiatr, to jest normalnie ”jazda bez trzymanki”:-) . Włącza się adrenalina i myśl :”Ja nie dam rady?!!” . I dojeżdżam, zlana potem, zmęczona jak koń na kopalni, ale tak szczęśliwa!
Jeżeli chodzi o deszcz, to wtedy nie mam wyjścia. I tak w pracy wyglądam po jeździe rowerem….cóż….ździebko rozwichrzona, a przy towarzystwie pana Opady Duże to jak zmokła kura, więc niestety wtedy trzeba pożyczyć autko.
Tragedii nie ma, bo od 1 marca do dziś: raz zmoknęłam jadąc „z”. Dwa razy goniły mnie chmury, ale zdążyłam „dokręcić” J i uniknęłam spotkania pierwszego stopnia.
W życiu staram się być realistką i wiem, że zbliżają się najbardziej deszczowe miesiące czyli lipiec, no i czerwiec pewnie też. I co tu zrobić? No więc będę wierzyła w „farta”, wystarczy że rano nie zmoknę. I może jednak zorientuję się, jak sobie radzą inni z deszczem, kiedy trzeba pedałować.
Tyle na dziś.
Szerokich dróg, deszczu tylko, gdy nie ma nas na trasie i mocnego ducha!