Skocz do zawartości

Gruby120

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    317
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    12

Wpisy na blogu dodane przez Gruby120

  1. Gruby120
    Czołem!
     
    Dzisiaj nie będzie o jeżdżeniu, lecz krótko o sakwie, jaką kupiłem z przeznaczeniem na taszczenie dużego smartfona.
     
    Bieżący sezon traktuję poważniej niż poprzedni, więc śledzę swoje zmagania z pomocą aplikacji Endomodo. Mam smartfon z ogromnym wyświetlaczem 5,5" (Galaxy Note II, 15x8 cm), więc miałem problemy z jego zabieraniem. Podczas wypraw w słoneczne dni musiałem brać starego rupiecia gubiącego sygnał GPS, aby zmieścił się do małej sakwy podwieszonej pod ramę. W dni deszczowe - pół biedy, bo zakładałem kurtkę i pakowałem telefon do kieszeni. Nie o to jednak chodzi w tym wszystkim, prawda?
     
    Ostatnimi czasy kupiłem nieco akcesoriów, więc muszę je gdzieś wozić, no i ten nieszczęsny telefon. Szukałem długo. Generalnie nie ma problemu z sakwami na telefon, ale nie na takiego bydlaka. Wreszcie znalazłem idealne rozwiązanie na popularnym serwisie aukcyjnym - sakwa Roswheel. Duża, poręczna, z idealnym rozwiązaniem smartfonowym. Sprzedawca zaznaczył w opisie, że do sakwy mieści się słuchawka z ekranem o przekątnej 4,8". Wysłałem zapytanie o ekran 5,5", sprzedawca wyciął z grubego kartonu formę odpowiadającą gabarytom telefonu i obwieścił, że z trudem, ale zmieścił się. Więcej informacji nie potrzebowałem - zamówiłem akcesorium.
     
    Dzisiaj sprzęt do mnie dotarł. Pierwsze wrażenie - bardzo pozytywne. Sakwę przytwierdziłem do ramy i mostka za pomocą 3 rzepów. Telefon włożyłem do przeznaczonej do tego "kieszeni". Uff, udało się. Komora ładunkowa jest spora - wrzuciłem do niej okulary, które dosłownie utonęły w środku. Miejsca jest jeszcze sporo, więc pasuje mi takie rozwiązanie.
     

     

     

     

     

     
     
    Jeśli podczas jazdy słuchasz muzyki, w komplecie z sakwą dostaniesz przedłużkę do słuchawek. Specjalna przegroda umożliwia wyciągnięcie przedłużki na zewnątrz. Świetnie! Co najważniejsze, mimo że ekran telefonu tkwi pod folią, można go obsługiwać.
     

     
    Mój rower zaczyna przypominać choinkę, wsiowóz, ale mam to gdzieś. Lubię, a raczej muszę mieć pod ręką sporo rzeczy. Nie chciałbym obudzić się kiedyś z ręką w nocniku, tkwiąc w środku lasu, 25 km od domu, bez podstawowych narzędzi. Pompka, imbusy, klucze, łyżka, łatki, klej, dętka et cetera - to zestaw podstawowy. Do sakwy upchnę okulary, żarcie jakieś, klucze, cokolwiek...
     

     
    Dzisiaj nie mogłem wybrać się na rower, więc wrażeń z jazdy nie opiszę. Nadrobię to na dniach, dzieląc się spostrzeżeniami nt. funkcjonalności sakwy.
     
    Pozdrower!
  2. Gruby120
    Ahoj, wilki morskie! Nie... zaraz... to nie to forum. Jeszcze raz.
     
    Witajcie, Zakręceni!
     
    Za mną wspaniała niedziela, mam też dobre wieści od mojego dupala - przestał boleć. Jak w mordę strzelił, ból ustał po nakręceniu 100 km. Ostatnimi czasy miałem nieco więcej pracy, więc rower musiał na mnie poczekać, ale krótkie trasy zaliczałem, a jakże, z synem. Dzisiaj też wyskoczyliśmy razem na godzinkę, a później wybrałem się z Bethonem na niewinną przejażdżkę, co skończyło się na totalnym wyniku 38 km. Całkiem nieźle, jak na spontaniczną wycieczkę. Dąbrowa G., Sosnowiec, Będzin, ponownie Dąbrowa (Zielona, Pogoria III), powrót na chatę przez Będzin. Czas mija bardzo przyjemnie podczas wspólnych wypraw.
     
    Bethon wyposażył się w aparaturę do pomiaru tętna, więc podkręca tempo. Ani nie jestem zwolennikiem tego typu motywacji, ani nawet nie mam aspiracji do "trenowania w punkt", bo jeżdżę dla czystej przyjemności, ale odczytywane na bieżąco wskazania utwierdziły mnie w przekonaniu, że zazwyczaj zasuwam w tempie optymalnym do moich parametrów, tj. w okolicach 21-22 km/h. Zabawka całkiem interesująca, ale nie myślę o takim wyposażeniu. Na gwałt potrzebuję natomiast sakw, bo mam problemy ze spakowaniem się. W przyszłym sezonie szarpnę się na "29era" oraz porządny plecak z bukłakiem - jak szaleć, to szaleć.
     
    W zasadzie to wszystko na dzisiaj, nie ma o czym się rozpisywać, nie czuję potrzeby bicia piany. Poniżej fotki z dzisiejszej wyprawy.
     
    Pomiary / wymiary / rozmiary - stan na dzień 19 maja 2013 r.
    Łącznie przejechane km w bieżącym sezonie: 167
     
    Pozdrower!
     


     


     
     


  3. Gruby120
    Wczoraj zainicjowałem sezon rowerowy 2013, tj. 9 maja. Zanim jednak przejdę do opisywania tych dramatycznych wydarzeń - na dobry początek retrospekcja.
     
    Mój poprzedni, a zarazem ostatni wpis w 2012 r., opublikowałem 30 czerwca. Mój rower to szmelc - opisałem, jak sypie się mój wehikuł, pożaliłem na oponę i złapałem za portfel. Zanim jednak pobiegłem do sklepu, następnego dnia na forum odezwał się do mnie dobroczyńca o ksywie Luxtorpeda, który przedstawił mi ofertę nie do odrzucenia: "Stary, mam dla Ciebie 2 opony Kendy, w świetnym stanie - bierz albo je wyrzucę". Mniej więcej tymi oto słowy kolega zaoferował mi bezinteresowną pomoc. Łaskawa opatrzność sprawiła, że miał on interes dosłownie 200 m od miejsca mojego zamieszkania, więc podjechał do mnie i przekazał opony. Wielkie dzięki, kolego (mimo że ze sporym poślizgiem).
     
    Niestety, brutalne życie sprawiło, że po założeniu opon nie było mi dane wsiąść na rower. Po pierwsze, zauważyłem, że tylna obręcz jest pokiereszowana, krzywa, dwie szprychy złamane itd., więc jazda skutkowałaby kolejnymi stratami. Po drugie, w moim życiu prywatnym szykował się mały przewrót, więc zamiast jeździć - zakasałem rękawy i pracowałem fizycznie od rana do wieczora, do domu wracałem wy**bany jak bęben Rolling Stonesów po koncercie. Trudno było mi się pogodzić z tą rowerową rozłąką, szczególnie że połknąłem bakcyla, ale nic poradzić nie mogłem.
     
    2013
    Jak nie urok, to przemarsz wojsk... Na początku maja kupiłem nową obręcz, w serwisie zamówiłem przekładkę kasety (groszowa sprawa, 9 zł) i wreszcie mogłem ruszyć w teren (wszystko trwało tydzień, ale mniejsza o to). Pamiętając o przebojach z poprzedniego sezonu, zaplanowałem delikatną rozgrzewkę na dystansie 10, góra 15 km, aby rozgrzać się, przypomnieć zastanym mięśniom oraz stawom, że powinny pracować na siebie. Wyruszyłem ochoczo nad dąbrowską Pogorię III. Po przejechaniu 2 km poczułem, że mięśnie pracują, lekko się zasapałem, ale nie odpuszczałem. Po zaliczeniu pętli nad akwenem miałem na liczniku 12 km i wówczas już wiedziałem, że powoli wypada kończyć, zwinąć się do domu i położyć lulu. Niestety, wraz z upływem lat nie przybyło mi rozumu, więc postanowiłem objechać Pogorię II. Troszkę się zmierzwiłem na tę myśl, bo ponoć kleszcze wysypały w tym roku bardzo obficie, a zaplanowana trasa wiedzie głównie przez las, jednak zacisnąłem zęby (i poślady) i ruszyłem przed siebie. Trochę wspinaczki, w końcu błocko tak gęste i powszechne, że modliłem się, aby nie zaliczyć gleby, którą przypłaciłbym totalnym umorusaniem. W błocie grzebałem się ze średnią prędkością rzędu 3-5 km/h, ale udało mi się przeprawić przez tę breję. No dobra, raz wpadłem w głęboki dół, więc usrałem się śmierdzącym szlamem konkretnie, ale gleby nie zaliczyłem.
     
    Objechawszy Pogorię II miałem na liczniku 20 km i w zasadzie powinienem był skierować się do domu, szczególnie że dupsko zaczęło mnie konkretnie pobolewać. Niestety, chora ambicja nie pozwoliła mi iść na łatwiznę, więc - mając sporo wolnego czasu - rzuciłem się na Pogorię IV. To był błąd. Gdy zaczęło się ściemniać, byłem na odludziu na drugim końcu miasta, bez oświetlenia i narzędzi (zapomniałem się spakować), z dwoma łykami wody w bidonie. Gdy się ściemniło, turlałem się na asfalcie z prędkością nieprzekraczającą 15 km/h, przeklinając swoją głupotę. To był ok. 25. km wyprawy. Dupsko odpadało z bólu, łapy bolały od uchwytów i operowania przerzutkami, plecy nawalały mnie jak po oberwaniu kijem golfowym, "achillesy" wysiadały, stopy drętwiały, mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Przeszywałem noc w nieoświetlonej okolicy, walcząc z samotnością oraz niedomagającym ciałem. Ostatkiem sił dowlokłem się do domu i mimo szczerych chęci - nie byłem w stanie popełnić niniejszego wpisu.
     
    Głupi, głupi, głupi... Zamiast odpuścić po 15 km i zwinąć się do domu, rzuciłem się na całkiem długą wyprawę, co było głupie tym bardziej z uwagi na fakt, iż spora jej część wiodła w nie najłatwiejszym terenie.
     
    Mając w pamięci mój ubiegłoroczny debiut (vide Lamerskie początki 35-latka), mimo wszystko jestem zadowolony. Minionej nocy spałem wprawdzie na brzuchu, bo obolałe dupsko nie pozwalało na inne rozwiązanie, czuję wszystkie mięśnie, nogi mnie bolą, ale taka tragedia to nie tragedia, no i rozdziewiczyłem "nowe" opony od dobrego człowieka. Mogło być gorzej.
     
    Nie pozostaje mi nic innego, jak odchorować i - jak dobrze pójdzie - jutro wsiąść na rower, aby pokonać... No właśnie, 20 km...?
     
    Pomiary / wymiary / rozmiary - stan na dzień 9 maja 2013 r.
    Waga ciała: 112 kg (trwale zrzucone 6 kg w stosunku do ubiegłego roku!)
    Łącznie przejechane km w bieżącym sezonie: 35
     
    Do następnego wpisu, pozdrower!
  4. Gruby120
    Honey, I'm home! Zginąłem, przepadłem, zgrzeszyłem. Poprzedni sezon skończyłem brutalnie i bez ostrzeżenia, sytuacja życiowa zabrała mi możliwość bujania się na rowerze - musiałem zadbać o ważniejsze rzeczy, przygniótł mnie ogrom pracy, obowiązków etc. Na domiar złego mój szmelc odmówił posłuszeństwa, więc tym bardziej straciłem zapał. Było, minęło, wracam do gry.
     
    Na dniach zamówię tylne koło, które uległo zniszczeniu, założę je i mam zamiar odbębnić pierwsze 100 km z przepisowym bólem dupska, a później bujać się w wolnych chwilach. W bieżącym sezonie na bank nie zmienię roweru, ale w przyszłym rzucę się na porządną maszynę. Zainteresowanych - jak zwykle - zapraszam do śledzenia moich wypocin.
  5. Gruby120
    Nastał czas najwyższy, aby doinwestować swoje cacko. Kupiłem kilka klamotów, bo nigdy nie mogę się spakować. Dętka, zestaw do łatkowania, kilka kluczy, mały telefon i po sprawie. Udałem się zatem na wirtualne zakupy, aby nadrobić tę niedogodność. Dzisiaj dostałem część klamotów:
     
    - saszetka podsiodłowa,
    - zapięcie roweru,
    - okulary przeciwsłoneczne,
    - nowe świecidełko na kuper,
    - komplet plastikowych łyżek do wymiany kapcia,
    - lubrykant do łańcucha.
     

     
    Na dniach otrzymam jeszcze sakwę na ramę/kierownicę - z dużą kieszenią, a przede wszystkim wygodnym miejscem na smartfon z dużym wyświetlaczem (5,5”). Ot, uzależniłem się od Endomodo, zresztą telefon podczas podróży to rzecz niezbędna. Do tej sakwy zmieszczę bez problemu okulary, gdy nie będą tkwić na moim dziobie, a i kilka innych drobiazgów. Ponadto muszę podjechać do stacjonarnego sklepu, aby kupić sztycę, bo moja się wykrzywiła i jazda nie jest zbyt wygodna. Jak już dostanę te bzdety, oczywiście dorzucę tutaj kilka słów i fotek. Sakwa taka:
     

     
    UPDATE: Sakwa dotarła do mnie - zapraszam do przeczytania kilku słów na jej temat. Tutaj...
     
    Mam świadomość, że mój złomek prezentuje się obecnie nieco wsiowo, a jeszcze bardziej ze sprzętem, który dorzucę, ale w zasadzie mnie to nie obchodzi - ma być funkcjonalnie, wszystko muszę mieć pod ręką.
     
    Oczywiście zawieszenie nowych akcesoriów na rowerze było doskonałym pretekstem do wyskoczenia na przejażdżkę. O godz. 19:00 obwieściłem światu, że znikam na "rundkę wokół bloku". Planowałem 10 km i szybki powrót, a skończyło się na ponad 20. Pech chciał, że dosłownie 5 minut po tym, jak wyruszyłem, z nieba polał się deszcz. Z cukru nie jestem, nawet ubrałem się pod kątem uświnienia, więc wszelkie kałuże i błoto były moje. Kocham to...
     

     

     

     
    Sprzęt przeszedł chrzest bojowy.
     

     
    Pomiary / wymiary / rozmiary - stan na dzień 4 czerwca 2013 r.
    Łącznie przejechane km w bieżącym sezonie: 352
     
    Pozdrower!
  6. Gruby120
    Wczoraj zaliczyłem ponad 30 km, ale w pojedynkę, więc obyło się bez ekscesów. Nudy na pudy. Za to dzisiaj umówiłem się z Bethonem na wspólne kręcenie. Jak zwykle na pełnym spontanie, bez planu działania. Podczas narady wojennej ustaliliśmy, że kopsniemy się do Katowic. Tam jeszcze nie widziano mnie na jednośladzie.
     
    Zanim jednak przystąpię do pisania, musisz wiedzieć, że mieszkam w Zagłębiu. Dąbrowa Górnicza, Sosnowiec i Będzin to Zagłębie, a Katowice i dalej to Śląsk z prawdziwego zdarzenia. Między tymi regionami toczy się niepisana wojna. Mniejsza o to, ja wbijam we wszelkie podziały, ale przyjęło się żartobliwie mówić, że wyjazd z Zagłębia na Śląsk (i vice versa) to wycieczka zagraniczna.
     
    Ścieżka rowerowa z Dąbrowy do Katowic to mrzonka. Nie istnieje. Trzeba się posiłkować bocznymi uliczkami albo walić, niczym kamikadze, drogą szybkiego ruchu. Jako że życie nam miłe, wybraliśmy opcję myszkowania bocznymi uliczkami. Rano padało, ale o godz. 13:30, gdy się spotkaliśmy, pogoda była obiecująca. Słońce majaczyło za chmurami, niewinnie przebijało się przez nie, aczkolwiek zaczął dmuchać wiatr. Jako twardziele pierdzący przy laniu, ubraliśmy się odpowiednio i ruszyliśmy w nieznane (tak jakby).
     


     
    W Sosnowcu wpadliśmy na dzikie łąki, straciliśmy trop, błądząc niczym dzieci we mgle. Wreszcie dotarliśmy do ścieżki, ale wjazd na nią wymagał nieco niekonwencjonalnych ruchów. Chcieliśmy nawet założyć się, komu uda się przejechać pod rurą widoczną na zdjęciu, ale ustaliliśmy remis.
     


     
    Wkrótce naszym oczom ukazała się tablica informacyjna - Katowice.
     


     
    To niby już? Niby już, ale Katowice są spore, więc do centrum długa droga. Jechaliśmy wzdłuż stawu Morawa, aby wjechać do Szopienic. Huh, nie chciałbym znaleźć się w tej dzielnicy w nocy, np. w zepsutym samochodzie. Przyspieszyliśmy więc, aby w końcu dotrzeć do bardziej cywilizowanych okolic. Udało się, bez strat w ludziach i sprzęcie. W bliżej nieokreślonej lokacji zatrzymałem się na moment, aby wykonać fotkę bloku mieszkalnego. Tak brzydkiego zestawienia kolorystycznego w życiu nie widziałem.
     


     
    Bulwarem Rawy dotarliśmy do ścisłego centrum Katowic. Swoją drogą, taka ścieżka mogłaby bez problemu ciągnąć się z Katowic do Będzina, a nawet do dąbrowskiego parku Zielona. No, ale trzeba by chcieć.
     


     
    Katowice, centrum. Jeżdżąc tam na co dzień samochodem trudno dostrzec ewolucję miasta, jak nowoczesne się stało, jak szklane budynki kontrastują z walącymi się kamienicami, sąsiadującymi z nimi.
     


     
    Na ulicy Warszawskiej, tuż przed rynkiem, naszła mnie kolejna refleksja. Oto spore miasto, dzień wolny od pracy, a na ulicach pusto. Po prostu pusto, jakby miasto wymarło. Gdzie podziali się wszyscy ludzie? Umierają w domach czy jak?
     


     
    Za tę myśl zostałem ukarany, bowiem z nieba posypały się pierwsze krople, a po 10 minutach brnęliśmy w cholernej ulewie. Nie wiedzieć czemu, jak jeden mąż zapragnęliśmy wrzucić coś na ruszt. Ja nic nie jadłem tego dnia, przyjmowałem jeno płyny, więc jednogłośnie poczęliśmy szukać jadłodajni. Padło na kebab przy ul. Mariackiej. Średnio mi smakował, lokal też niezbyt światowy, ale mniejsza o to.
     


     
    Lało jak z cebra, ale nic to. Jest wojna - muszą być ofiary! Ruszyliśmy przed siebie, z pełnymi brzuchami. Jako że nie widziałem katowickiego dworca PKP po przebudowie, podjechaliśmy tam i zasialiśmy fetor. Ot, kolejna galeria handlowa w centrum miasta, ale dla podróżnych rewelacja. Pociągów unikam jak ognia, więc zwisa mi to.
     


     


     
    Spod dworca przemknęliśmy pod Spodek. Wzięliśmy go z zaskoczenia, więc nie zdążył odlecieć.
     


     
    Pora wracać. Aby uniknąć monotonii związanej z powrotem tą samą trasą, zdecydowaliśmy się uderzyć na Czeladź. Czyli: centrum Katowic --> Dąbrówka --> Czeladź --> Będzin --> Dąbrowa Górnicza.
     


     
    Z nieba wciąż leciały żaby, w Czeladzi byliśmy mokrzy niczym po wyjściu spod prysznica, w butach chlupało. Zupełny dyskomfort.
     


     
    Mijając centrum handlowe M1 w Czeladzi zaczęło tak wiać, że ledwo trzymaliśmy się na rowerach. Jako że nieopodal znajduje się knajpa prowadzonego przez mojego kumpla (Parapet Bum Bum, polecam!), postanowiłem złożyć mu niezapowiedzianą wizytę. Niestety Rycha nie było na miejscu. Podczas 10-minutowej wizyty zdążyliśmy jednak konkretnie nasyfić w lokalu, bo z naszych ubrań woda ciekła strumieniami.
     


     
    Będzin to makabra - więcej tu stromych podjazdów niż w Beskidach, co szczególnie daje w kość w tak fatalnych warunkach i po przebyciu kilkudziesięciu kilometrów. Jakoś dokręciliśmy do Dąbrowy. Dosłownie 1 km przed chatą Bethon zorientował się, że złapał kapcia. Szybko się pożegnaliśmy, bo chciał dotrzeć na chatę na rowerze, a czas nie był jego sprzymierzeńcem. Dzisiaj na moje konto wpadło 40 km!
     


     
    W domu zrzuciłem z siebie ciuchy, które nadawały się do jednego.
     


     
    Na koniec prośba do czytających o poradę. Fabryczna sztyca Krossa poległa. Obecnie wygląda prześmiesznie, a i nie chciałbym pewnego pięknego dnia ocknąć się z ramą w d**ie. Co polecacie, biorąc pod uwagę moją wagę (112 kg), i jaki będzie przybliżony koszt takiego rozwiązania? Dzięki z góry.
     


     
    Pomiary / wymiary / rozmiary - stan na dzień 30 maja 2013 r.
    Łącznie przejechane km w bieżącym sezonie: 294
    * Waga na razie nie spada. :/
     
    Pozdrower!
  7. Gruby120
    Gdy Pan i Władca (w jednej osobie) podniósł rano swe aksamitne powieki, przez myśl nie przeszło mu, że wybierze się w dłuższą wyprawę.
     
    Pogoda jaka jest - każdy widzi. Ziąb w okolicach 10 stopni Celsjusza, chmury, niebyt, telewizja. Miałem jednak ochotę ruszyć swoją szanowną szafę na rower, bo ostatnio trochę zaniedbałem kręcenie. Z Bethonem spotkaliśmy się zupełnie na luzie, bez planu działania, ale ustaliliśmy, że popędzimy... do Siewierza. Trochę wariacko, szczególnie że pogoda nie zachęcała do grubej przejażdżki. Plan działania ustaliliśmy naprędce: Dąbrowa Górnicza --> Pogoria III --> Pogoria IV, a później obczaimy na mapie Google'a, jak polecieć na Siewierz. Swoją drogą, Google wprowadziło wreszcie oznakowanie ścieżek rowerowych na swoich drogach, rewelacja! Jak ustaliliśmy, tak zrobiliśmy.
     


     


     
    W zasadzie podróż przebiegała bez niespodzianek. Pierwszy zgrzyt pojawił się podczas cholernie wykańczającego podjazdu pomiędzy Ujejscami a Siewierzem - wiedzie tamtędy fajowa ścieżka (czerwona, Szlak Zamkowy), która z lasu wypada na pola uprawne, ale jęzorami włóczyliśmy po glebie.
     


     


     
    Wreszcie dotarliśmy do siewierskiego zamku, wpadliśmy obejrzeć park rozrywki zrealizowany z funduszy unijnych, Bethon przebiegł nawet dystans 100 m na fachowej bieżni. Jak orzekł, czas 18 s to jego życiówka. Khem...
     


     


     


     


     
    Po kilku chwilach dotarliśmy do celu naszej podróży, tj. rynku w Siewierzu. Nie mogliśmy zachować się niczym dżentelmeni - trza było odstawić wioskę, ku uciesze gapiów. Jako że lubię lody (no ba!), wchłonąłem 3 wielkie gałki i ruszyliśmy w drogę powrotną.
     


     


     


     


     
    Niestety, mimo szczerych chęci nie znaleźliśmy alternatywnej trasy, a że czas naglił, zdecydowaliśmy się wracać tą samą trasą. Nuuuda, brak akcji, słabe dialogi. Na wysokości 40. kilometra zaczęły dawać o sobie znać nogi oraz dupale, ale wytrwaliśmy. Tym oto sposobem dzisiaj na moje konto wpadły 54 km. Rozkręcam się, forma rośnie, w bieżącym sezonie mamy zamiar porwać się na 100-kilometrowy trip.
     


     


     


     


     
    A teraz przepraszam, wychodzę, bo "bede grau w gre".
     
    Pomiary / wymiary / rozmiary - stan na dzień 25 maja 2013 r.
    Łącznie przejechane km w bieżącym sezonie: 221
     
    Pozdrower!
  8. Gruby120
    To miała być casualowa niedziela spędzona z rodziną. Miała być, gdyż misterny plan popsuł wczoraj mój kolega, Witek, który przekazał mi wieść, że w niedzielę, czyli dzisiaj, w Dąbrowie Górniczej odbędzie się przejażdżka organizowana przez Miejską Bibliotekę Publiczną - Odjazdowy Bibliotekarz. Pozytywna inicjatywa, tutaj znajdziesz więcej informacji na jej temat. Skuszony wizją nażarcia się kiełbachą i wytargania kamizelki odblaskowej , decyzję podjąłem naprędce - jadę! Witek kręcił nosem, narzekając na aurę, skłaniał się ku opcji "na nie", natomiast Bethon nie stawiał oporu. Tyle wczoraj.
     
    Dzisiaj ustawiłem się na spotkanie z Bethonem o godz. 14.30 i ruszyliśmy pod wskazany adres. Pogoda nie dopisała, ziąb nie zachęcał do kręcenia, lecz odzialiśmy się stosownie i podczas kręcenia zastanawialiśmy, jak wypadnie frekwencja. Ja stawiałem na całe 15 osób, łącznie z organizatorami. Po kilku minutach byliśmy na miejscu i... faktycznie, ludzi było tyle, co kot napłakał, lecz z każdą minutą robiło się coraz bardziej tłoczno. Od organizatorów wyszarpaliśmy po kamizelce (rozmiar L, więc się nie dopiąłem, ale i tak jest dobrze - przyda się w przyszłości), talonie na darmową kiełbachę (a jakże!), małej chorągiewce do przytwierdzenia do roweru i etykiecie do wpięcia między szprychy. Nie obyło się bez żenującej sesji fotograficznej, ku uciesze gapiów.
     


     


     


     


     


     


     


     
    W tak zwanym międzyczasie pojawił się Witek. Tytułem dygresji, facet ma 50 na karku, ale prowadzi się zdrowo, żyje fit, więc ma kondycję. Przybiliśmy „piątki” i po kilku chwilach ruszyliśmy przed siebie z grupą. Do Odjazdowego Bibliotekarza przystąpiło ok. 40, może 50 osób, więc stosunkowo niewiele, co zrzucić trzeba na karb fatalnej pogody. Dokładnie w momencie startu stawki - z nieba poleciały żaby.
     


     


     
    Wyruszyliśmy z centrum miasta, udaliśmy się nad Pogorię III, stamtąd nad Pogorię IV i czmychnęliśmy do parku Zielona, gdzie - w ośrodku wypoczynkowym - czekała przygotowana impreza. Trasa liczyła 10 km, stawka wlokła się niemiłosiernie (jechały z nami dzieciaki), ale nic to - można było pogadać, powygłupiać się i powzdychać do kiełbachy. Na miejscu talony wymieniliśmy na wurst z dodatkami (bułki z piątku, tak na oko oraz herbatę. Po wchłonięciu posiłku pożegnaliśmy się z imprezą, która niepostrzeżenie zamieniła się w pogaduchę intelektualistów.
     


     


     


     


     
    Wespół z Bethonem mieliśmy plan brodzenia w błocku. Witek nie bardzo był chętny, ale w końcu dał się namówić i ruszył z nami. Pojechaliśmy zaliczyć pętlę wokół Pogorii II - było hardkorowo, bo rowery grzęzły w błocie. Opady deszczu zrobiły swoje, a Witek przeklinał pod nosem, że usrał rower. W końcu zobojętniał i zasuwał równo z nami, wariatami, przeżuwając błoto magazynowane między zębami i wypluwając w towarzystwie bluzgów. Spociliśmy się jak świnie, mimo padającego deszczu, a nogi dawały o sobie znać. Mój dupal powoli dochodzi do siebie, choć nadal boli. Spoko, wkrótce będzie dobrze.
     


     
    Z Pogorii ruszyliśmy w kierunku domostw, ale po drodze pojawił się pomysł umycia maszyn na myjni bezdotykowej, korzystając z uroków "karcherki". Nasze maszyny były niesamowicie brudne, więc im się należało. Witek opłukał rower i ruszył do domu, a ja z Bethonem pojechaliśmy dobić się do pobliskiego lasu. Szybka trasa wiodąca leśnymi ścieżkami, usłana błotem i kałużami, dała nam masę frajdy, ale odzież i rowery pokryły się szlamem permanentnie. Ponownie podjechaliśmy na myjnię i zajęliśmy się swoimi stalowymi rumakami. Minuta pracy natrysku kosztuje 1 zł na łebka, co w zupełności wystarczyło, aby rowery odzyskały blask. Hm, w zasadzie zapomniałem, jak wyglądają malunki na mojej ramie, więc nawet ucieszyłem się na widok tak czystego sprzętu. Robiąc fotkę czyścioszka zauważyłem, że sztyca powoli dogorywa, a i siodło muszę wyregulować.
     


     
    Pod koniec wycieczki, już na rozstaju dróg, wespół z Bethonem zajrzeliśmy śmierci w oczy, zatrzymując się na pogawędkę pośrodku bocznej uliczki, w którą władowało się auto z drogi głównej. Śmiejąc się z własnej głupoty, oddaliliśmy się na swoich wyczesanych rumakach pod domowe strzechy. To była hardkorowa przejażdżka, na liczniku wpadły kolejne 34 km.
     
    Refleksja na dziś: wystarczy zainwestować ok. 1000 zł (rower + akcesoria), aby czerpać niesamowitą radość z życia rowerowego i - jak na lamera - hardkorowo jeździć.
     
    Pomiary / wymiary / rozmiary - stan na dzień 9 maja 2013 r.
    Waga ciała: 112 kg (pewnie zacznie spadać za miesiąc)
    Łącznie przejechane km w bieżącym sezonie: 95
     
    Pozdrower!
  9. Gruby120
    Jeśli śledzisz mój blog - wiesz, że kilka dni temu rozpocząłem nowy sezon, a za pierwszy trening zapłaciłem dużo. Za dużo. Dzisiaj, mimo paskudnej aury, ponownie wsiadłem na rower, tym razem z zamiarem delikatnego treningu mającego na celu rozmasowanie obolałego zadka.
     
    Po wskoczeniu na siodło czułem ból. Ból i w zasadzie nic innego. "Moja biedna dupka" - pomyślałem, kręcąc powoli. Zatrzymałem się po zaliczeniu 500 m, lekko zrezygnowany, lecz zacisnąłem zęby i ruszyłem przed siebie - z centrum Dąbrowy Górniczej nad Pogorię III. Podczas czesania pierwszej pętli lunęło z nieba, ale nie takie rzeczy robiło się ze szwagrem po pijaku, więc zasuwałem w najlepsze. 95% ludu uciekło, więc można było kręcić bezstresowo.
     


     
    Wkrótce dołączył do mnie kumpel (Bethon), z którym zawczasu umówiłem się na kręcenie (mamy wspólną motywację - sukcesywne pozbywanie się mięśnia piwnego). Mając stosunkowo niewiele czasu i - głównie po mojej stronie - argument w postaci obolałego dupska, nastawiliśmy się na lekką przebieżkę. Objechaliśmy Pogorię II (ach, cóż za wspaniałe, śmierdzące błoto!), pół PIII i ruszyliśmy do parku Zielona, a stamtąd, przez będzińską Syberkę, na chatę.
     


     
    Było niezwykle sympatycznie, pogadało się o pierdołach, a mój licznik odnotował przebyte 26 km. Bez spinki. Dupal wciąż boli, ale nieporównywalnie mniej intensywnie, powoli się przyzwyczaja. Mam nadzieję, że pod koniec przyszłego tygodnia będę się śmiał z tej dolegliwości.
     
    A zatem... tymczasem!
     
    Pomiary / wymiary / rozmiary - stan na dzień 11 maja 2013 r.
    Łącznie przejechane km w bieżącym sezonie: 61
     
    Rowerowy lamer - blog do polubienia!
  10. Gruby120
    Nastał weekend, więc sobotnia wycieczka zaplanowana została zawczasu. Tym razem, do mnie i BTH dołączył kumpel z zamierzchłych czasów, Bartek. Chłopak regularnie biega, ale nie jeździ na rowerze. Zgłosił się na ochotnika, aby wspólnie z nami polamerzyć na dwóch kółkach, więc zaplanowaliśmy spokojną, niezbyt długą trasę, gdzieś wokół dąbrowskich Pogorii, aby w razie ewentualnego braku sił witalnych u Bartka, nie zostać w lesie. Mieliśmy wystartować o 10.00, lecz Bartek spóźnił się, bagatela, 30 minut. No nic, zdarza się nawet najlepszym, a co dopiero jemu...
     
    W czasie rzeczywistym ustaliliśmy, że objedziemy Pogorię III i - korzystając z wyśmienitej pogody - zażyjemy kąpieli. Luźno licząc, 17 km - miało być w sam raz dla kolegi na pierwszy raz. No to jedziemy.
     
    Po przejechaniu 3 km zaniepokoiło mnie dziwne szarpanie w tylnym kole. Wczoraj również to czułem, ale w znacznie mniejszym stopniu. Dzisiaj czułem każdy obrót koła, lekko podskakując na siodełku. Po dojechaniu na Pogorię zsiadłem z roweru, zakręciłem korbą i... O zgrozo, koło chodzi na boki jak szalone. Myślałem, że poluzowała się śruba, więc ją dokręciłem, ale to nie było to. Moje opony są już łyse po przejechaniu niepełna 900 km, więc cień podejrzeń padł na nie. Po chwili, przyglądając się oponom dokładniej, namierzyłem niepokojące zjawisko - w kilku miejscach była ona przetarta blisko obręczy. Co jest powodem tego defektu? Albo opona poddała się pod wpływem pokonanego dystansu, albo skrzywiłem obręcz i zadziałała fizyka. Co prawda na rowerze nie wyprawiałem nic głupiego, ale człowiek nigdy nie wie. Wystarczy niefortunnie wybrany krawężnik czy inny snake.
     

     

     

     
    Cokolwiek się stało, wiedziałem, że z telepiącym się kołem nie ujadę daleko. Na szczęście koledzy nie porzucili mnie na pastwę losu, lecz towarzyszyli w niedoli - jechaliśmy wokół Pogorii III wolno, majestatycznie. Wreszcie namierzyliśmy kawałek wolnej, dzikiej plaży, więc zeskoczyliśmy z rowerów i popluskaliśmy się. Ach, cóż za ulga! Tytułem dygresji, nad wodą kobiety rozbierają się żwawo. Niestety, wszystkie.
     

     
    Po 20-minutowym postoju ruszyliśmy przed siebie, a raczej - z mojego powodu - w drogę powrotną. Wolno, majestatycznie. Wjechawszy na osiedle, z tylnego koła rozległ się świst. Wyrwa przy obręczy powiększyła się na tyle, że puściła. Widocznie wskutek turbulencji oberwało się również dętce. Jak by na to nie patrzeć, szykuję się na wydatki. Do domu nie miałem daleko - rozstałem się z kumplami i ruszyłem z buta.
     

     
    Czy to normalne, że opony zdzierają się do cna po zaliczeniu 900 km? Fabryczne, tanie - to fakt, ale wydaje mi się, że to przesada. Mój rower to szmelc, ale tak to jest, jak się kupuje model budżetowy. Wycieczka miała być dłuższa, a i pod wieczór planowałem samotny wypad, aby pstryknąć kilka fotek z XVIII Międzynarodowego Pikniku Country. Dupcia zbita. Jeśli masz taką możliwość, pędź na Pogorię III - jest tam masa ludzi, a impreza będzie po zbóju! Pozdrower!
     

     

     
    Aktualizacja
    Zdjęcia defektu są mylące - perspektywa sugeruje, że klocek ocierał o oponę, ale nic z tych rzeczy. Sprawdziłem organoleptycznie. Zrobiłem nawet fotkę. Jakość kiepska, bo aparat w moim telefonie nie lubi pstrykać z bliska. Podsumowując, klocki ustawione są idealnie.
     

  11. Gruby120
    Dzisiaj mam za sobą wspaniałą przejażdżkę - w liczniejszym niż zazwyczaj towarzystwie zaliczyłem będzińską Dorotkę. Brzmi nieźle, prawda? Spokojnie, Dorotka to góra w Będzinie, która jest na wyciągnięcie ręki z Dąbrowy Górniczej, a raczej w zasięgu wzroku. Z mojego okna prezentuje się następująco.
     

     
    Oprócz mojego stałego kompana (BTH), tym razem do stawki dołączyła fajna laska - Ewelina to zapalona rowerzystka, której górki nie są straszne. O godz. 11.00 stawiliśmy się w umówionym miejscu i z Dąbrowy ruszyliśmy do parku Zielona, a stamtąd ścieżką rowerową do Będzina.
     

     
    W Będzinie obejrzeliśmy słynny zamek oraz przylegający do niego kościółek, aby ruszyć przed siebie.
     

     

     

     
    Nie ujechaliśmy daleko, bowiem obok będzińskiej "nerki" odbywała się jakaś impreza rajdowa. Samochody wyły jak szalone, więc wygrał samczy instynkt - podjechaliśmy obejrzeć to widowisko. Maszyny wściekle wyły i paliły gumy.
     
    http://www.youtube.com/watch?v=XW0b35FN3aY
     

     

     
    Czas ruszyć dalej. Nieopodal zamku znajduje się uroczy pałac. Przed pałacem, w ogrodzie odbywały się targi rękodzieła, więc przeciskaliśmy się w tłumie na swoich stalowych rumakach, gdyż nie mogło nas tam zabraknąć.
     

     
    Będąc nieopodal góry, nie wygląda ona strasznie.

     
    Wjazd na Dorotkę jest ani trudny, ani łatwy, że tak się wyrażę. U podnóża góry ciągnie się zwykła droga asfaltowa o małym kącie nachylenia. Następnie przychodzi zmierzyć się z asfaltową alejką. Jest stromo, ale to zaledwie 500 m do podjechania.
     

     
    Po chwili żarty się kończą. Z asfaltu zjeżdża się na udeptaną ścieżkę - jest tak stroma, że nie dałem rady pod nią podjechać. Po pierwsze, łyse tylne koła buksowały. Po drugie, gdy już złapałem przyczepność, na rowerze "stawałem dęba". W trosce o swe kości, rower podprowadziłem 50 m, po czym wsiadłem nań, bo - choć stromo - można było już jechać. Najlepsze jest to, że ja i Ewelina oboje spadliśmy z rowerów górskich, a kumpel wjechał pod tę stromiznę na swojej miejskiej maszynie. Po zaliczeniu tego newralgicznego punktu jedzie się przez moment po bardzo przyjemnej ścieżce.
     

     
    Widok z Dorotki na Zagłębie.

     
    Po chwili pojawia się kolejny średnio stromy podjazd - 200 m i już ląduje się na szczycie Dorotki. A tam piękna polana i ustawiony pośrodku kościół.
     

     

     
    Tak wygląda góra z lotu ptaka.

     
    Tablica informacyjna obok kościoła.

     
    Pyknęliśmy kilka fotek, moment odpoczęliśmy, uzupełniliśmy płyny i ruszyliśmy dalej. A przecież po męczarni czas odebrać nagrodę - zjazd z góry, łącznie kilka km. Z Dorotki pędziliśmy spokojnie do parku Zielona w Dąbrowie Górniczej, a stamtąd na Pogorię III. Po raz pierwszy w bieżącym sezonie widziałem tak wiele foczek, które wypełzły na plażę. W wodzie też roiło się od amatorów kąpieli. Z tej okazji powstała fotka grupowa:).
     

     
    Kumpel dołączył do plażującej się żony, a ja z Eweliną zaliczyliśmy rundkę honorową wokół Pogorii i wróciliśmy do punktu wyjścia.
     
    Ciekawostki dropsa. Kumpel kupił uchwyt na telefon komórkowy. Tani (30 zł), zwykły, brzydki jak noc, ale spełnia swoją rolę, niemniej kolega obawia się o kondycję swojego cacka podczas zjazdów - ponoć nie trzyma telefonu wystarczająco mocno. Swoją drogą, przymierzam się do kupna tabletofonu Samsung Galaxy Note, a że nie oszczędzam sprzętu, będę woził go na rowerze. Czy ktokolwiek wozi takiego bydlaka? Jeśli tak, będę wdzięczny za rekomendację uchwytu rowerowego.
     

     
    Z planowanych 30 km zrobiły się 42. Taki dystans to świetna zabawa, rowerowy lamer nie zmęczy się za bardzo, a i może po wycieczce normalnie funkcjonować przez resztę dnia. 70 km to za dużo dla lamera. No dobra, Dorotka zaliczona, w przyszły weekend porwiemy się na kolejną trasę. Kompanom dziękuję za tę wycieczkę. Pozdrower!
     
    Dzisiaj pękło: 42 km
    Stan licznika: 771 km
     
    Rowerowy lamer - blog do polubienia!
  12. Gruby120
    Sobota, 16 czerwca 2012 r. Piękny dzień. Od rana nawalało słońce, a wieczorem kroił się mecz Polska - Czechy w ramach Euro 2012. Ten wolny dzień postanowiłem celebrować z kumplem, wspólnie wybierając się na wycieczkę. W planach mieliśmy pokonanie rekordu długodystansowego ustanowionego tydzień temu. Tym razem nosiliśmy się z zamiarem pokonania 60 km z uśmiechem na twarzy. Okazało się, że dla lamerów to stanowczo za dużo, tym bardziej gdy rzucają się na trudny teren z licznymi podjazdami. Nie mieliśmy wprawdzie dokładnie opracowanej trasy, ale przyświecała nam wizja podboju Sławkowa i okolic. Z Dąbrowy Górniczej jest to całkiem pokaźny kawałek drogi.
     
    Pierwszych 15 km połknęliśmy bez najmniejszych problemów, poruszając się głównie asfaltowymi drogami, klucząc między samochodami. Ot, przyjemne pykanie bez większego wysiłku. W Strzemieszycach urzekł nas widok taśmociągu - charyzmatycznej budowli, mającej koneksje z Hutą Katowice. Jest to ogromny taśmociąg, głośno pracujący, transportujący "cholera wie co".
     

     
    Następnie drałowaliśmy w okolicach Koksowni Przyjaźń, kontemplując piękną przyrodę. Na 19. kilometrze wpadliśmy wreszcie na ścieżkę rowerową prowadzącą do Sławkowa. W lesie co rusz mijaliśmy się z samochodami terenowymi biorącymi udział w jakimś lokalnym rajdzie. Wkrótce zaczęły się schody - piękne widoki zakłócały strome podjazdy, wymagające sporego wysiłku fizycznego.
     

     

     

     

     

     
    Wreszcie zapukaliśmy do bram Sławkowa. Miejscowość to mała, lecz wredna, bo intensywnie pofałdowana. Podjazd na rynek to małe Himalaje. Tutaj zaliczyliśmy pierwszy poważny postój - trza było uzupełnić płyny i zregenerować siły. Przycupnęliśmy na rynku, w cieniu, na ławeczce zafekaliowanej doszczętnie przez ptactwo. Mając nieco luzu, poczęliśmy z Bethonem wspominać czasy błogiego dzieciństwa, jak to szaleliśmy w temacie zbieractwa komiksów.
     

     

     
    Czas jechać dalej. Sławków okazał się być punktem najbardziej oddalonym od bazy na mapie naszej wędrówki. Zbieramy się i zjeżdżamy cholernie stromą ulicą, na szczycie której znajduje się rynek. Ciśniemy ok. 1,5 km, wbijając się na ścieżkę rowerową. Nagle kumpel się zatrzymuje, ja również. Robi kwaśną minę, z jego spojrzenia rozszyfrowuję, że nie jest dobrze. "Zgadnij..." - rzucił półgębkiem. "Tylko nie mów, że zerwałeś łańcuch!" - krzyknąłem łamiącym się głosem. Rozkuwacza się nie dorobiliśmy, a taka opcja oznaczałaby koniec wycieczki. Okazało się, że na ławeczce zostawił świeżo zakupione okulary przeciwsłoneczne, a także kask. Długo się nie zastanawiając, zawróciliśmy (Bethon wjechał w kupę, więc trzymałem się z dala, bo pryskał nią sowicie) i ponownie wspinaliśmy się - niczym Syzyf - pod stromą górę. Z jęzorami wywalonymi do gleby, dotarliśmy do ławeczki, lecz okazało się, że brakuje okularów. Miał je na nosie jeden z kilku kolesiów spacerujących nieopodal. Szedł w zaparte, że to jego okulary, hehe. W końcu rzucił tekst, że chce dolę (znaleźne), ale po krótkiej wymianie zdań odjechaliśmy z łupem.
     

     
    Wyjechawszy ze Sławkowa, na 30. kilometrze trafiliśmy do lasu. Gęstego, cholernie nieprzyjemnego z uwagi na wąską ścieżkę, niesamowite wertepy oraz zabójczą roślinność otulającą wspomnianą ścieżkę. Nie dość, że drałowaliśmy non stop lekko pod górkę, na tym końcu świata musieliśmy mieć się na baczności, aby nie zaliczyć gleby. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia na widok "łąki pokrzyw", jak ją ochrzciliśmy. Wielkie zielska, podobne do pokrzyw, bardzo boleśnie parzące (ponoć to jakiś toksyczny bluszcz). Chociaż staraliśmy się unikać kontaktu z nimi, nie sposób było uniknąć oparzeń. Bardzo nieprzyjemne doświadczenie, abstrahując od pięknych okoliczności przyrody oraz urokliwych zakamarków. Mimo wszystko staraliśmy się wyjechać z tego lasu jak najszybciej.
     

     

     

     

     
    35. kilometr - po wyjechaniu z koszmarnego lasu zaczęła się wspinaczka i pojawiły pierwsze oznaki zmęczenia. Na wysokości 40. kilometra zaczęliśmy marzyć, aby znaleźć się jak najbliżej domu. Słońce nawało tak intensywnie, że powoli odechciewało nam się pedałować. Niestety, byliśmy cholernie daleko od bazy, w czym utwierdzało nas spoglądanie na mapę. Wokół wsie, polne drogi i my walczący z żywiołem. Odpoczynek i pierwsza refleksja, że przegięliśmy z tym wypadem. Spożywając ciepłą wodę wypatrywaliśmy sklepu. Na próżno.
     

     

     
    Wreszcie dotarliśmy do Tucznawy, gdzie napadliśmy na sklep. Mogliśmy napić się czegoś zimnego. Chłeptaliśmy niczym psy, siedząc na schodach sklepu usytuowanego przy głównym skrzyżowaniu wioski. Brak akcji, słabe dialogi... Chłopaki z remizy strażackiej wylegiwali się w słońcu czekając na jakiekolwiek zgłoszenie, panny na wydaniu kręciły się w ich sąsiedztwie, w trakcie 15-minutowego postoju pojawiły się 2, może 3 samochody. Co za życie, normalnie sielanka.
     
    Po "zatankowaniu", czyli na 50. kilometrze, żarty się skończyły. Do bazy zostało jeszcze 20 km i była to prawdziwa droga przez mękę. Każdy kolejny podjazd witaliśmy z daleka wiązką siarczystych przekleństw, lecz wizja zbliżania się do domostw motywowała nas do pedałowania. Ku pokrzepieniu, w Ząbkowicach doszło do zabawnego incydentu. Otóż poruszając się drogą publiczną "gęsiego", w samochodzie jadącym za nami siedziała jakaś fajtłapa, która nie mogła się zdecydować na wyprzedzenie nas. Jegomość siedział nam na ogonie, mimo że mógł śmiało wyprzedzać. Za nim ciągnął się sznur samochodów, kierowcy trąbili, a jegomość... w pewnym momencie ostro zahamował i ktoś zrobił mu z du*y garaż.
     
    Doturlaliśmy się do Dąbrowy Górniczej, w Gołonogu zrobiliśmy sobie przerwę przy skrzyżowaniu. Rozłożyliśmy się na trawniku (gdyby nie czujność kumpla, położyłbym się na gnieździe os!) niczym drobne pijaczki i sączyliśmy napoje. Przejeżdżający obok gliniarze zwolnili i zmierzyli nas, posądzając o picie alkoholu, ale zauważywszy butlę z wodą pojechali dalej. Dogorywając w cieniu, słuchaliśmy przebojów muzycznych dobiegających z samochodów czekających „na światłach". Najbardziej wkręcił nas numer Lady Gagi;), motywując do jazdy. Wszak baza była już niedaleko, zaledwie kilka kilometrów.
     
    Resztką sił wspięliśmy się na nasze maszyny i dopedałowaliśmy do bazy, wybierając trasę możliwie najbardziej płaską. Mój licznik wskazał przebyty dystans 70 km - nowy rekord świata.
     
    Ciekawostka. Jako że wczoraj słonko grzało równo, sporo piliśmy, około 3,5 litra płynów na głowę. Wycieczka trwała 6 godzin, więc wypadałoby oddać nadmiar płynów gdzieś w lesie. Nic z tych rzeczy, żadnemu z nas nie chciało się siku, bowiem wszystko wypociliśmy. Na koszulkach i spodenkach odkładała się sól, byliśmy mokrzy, a ponadto zrzuciliśmy po 2 kg z wagi. Odwodnienie totalne, jednak oboje nadrobiliśmy to wieczorem, kibicując naszej kadrze narodowej podczas zakrapianych imprez. Tytułem dygresji - szkoda, że wynik meczu pogrążył biało-czerwonych i mamy pozamiatane...
     
    Konkluzja jest taka, że 70 km to stanowczo za dużo (dla lamerów) na zwykłą wycieczkę w leniwą sobotę. Do takich dystansów trzeba mieć kondycję i zdrowie. W moim przypadku, mniej więcej na 50. kilometrze daje o sobie znać kręgosłup w odcinku lędźwiowym, więc podjazdy to katorga. Regularnie trzeba robić przerwy na odpoczynek, wykonać kilka skłonów, pomachać przeszczepami, rozciągnąć mięśnie et cetera, sporo pić. Dystans 40 km wydaje się być w sam raz na wycieczkę, aby z jazdy czerpać radość. Oczywiście wszystko zależy od ukształtowania terenu (my mieliśmy sporo morderczych podjazdów) i warunków atmosferycznych. (...) Bethon, dzięki za wspólne szaleństwo.
     
    Niewiele brakło, aby do wycieczki w ogóle nie doszło. Otóż kilka dni temu solidnie zasuwałem podczas burzy. Żaliłem się nawet, że wskutek zmoczenia klocków hamulcowych musiałem hamować podeszwami. Gdy w przeddzień opisywanej wyprawy wyskoczyłem na rower, nadal nie miałem czym hamować. Odkręciłem klocki i okazało się, że po okładzinie zostało wspomnienie - wykończyłem klocki brodząc w błocie i piasku. Ostrożnie podjechałem więc do sklepu i nabyłem nowe klocki. Wreszcie czuję, że hamuję. Nowe klocki są znacznie, znacznie skuteczniejsze niż montowane fabrycznie w mojej maszynie.
     

     
    To by było na tyle. Wielka przygoda rowerowa za mną. Na celowniku mam wciąż wycieczkę 100-kilometrową, ale mając na uwadze opisane powyżej doświadczenia, nie rzucę się na takową zbyt szybko. Czeka mnie jeszcze sporo treningu. Niemniej kiedyś dokonam tej sztuki. Pozdrower!
     
    PS Poniżej trasa przejazdu. Niestety telefon zdechł i nie zarejestrował końcówki wyprawy. Tutaj znajdziesz wersję online.
     

     
    Rowerowy lamer - blog do polubienia!
  13. Gruby120
    Minionej nocy spałem zaledwie 4 godziny, podczas dnia miałem niezły mętlik z uwagi na załatwianie pewnych formalności, do tego doszedł cholerny zaduch - tak oto wygląda recepta na trudny dzień. Obiad pochłonąłem o godz. 18.00 i w zasadzie, z czystym sumieniem, mógłbym wywalić się przed telewizorem, aby z czasem wpaść w objęcia Morfeusza. Zapragnąłem jednak wyskoczyć na rower, bowiem w bieżącym tygodniu zaliczałem tylko krótkie trasy z synem. Nastawiałem się na 20 km w dobrym towarzystwie, ale kumple dali ciała. "Jadę sam" - postanowiłem.
     
    Udałem się na Pogorię III w celu podlansowania. Zanim wjechałem w okolice molo, spotkałem kumpla. Uwaga, będzie ciekawie. Przybył na miejsce odebrać rower kumpla, który kilkanaście minut wcześniej miał wypadek. Jego kolega jeździł na "ostrym kole" i nie zdążył wyhamować w jakiejś dziwnej sytuacji - aby uniknąć staranowania dzieciaka, przywalił w drzewo. Złamał obojczyk, przyjechała po niego karetka, połamał się również rower - rama i kierownica. No, dzwon musiał być konkretny. Wracaj do zdrowia! Z kumplem pogadałem 10 minut i już miałem ruszać, gdy z nieba poczęły spadać krople deszczu.
     
    "W to mi graj!" - pomyślałem i ruszyłem przed siebie. Po przejechaniu 1,5 km sytuacja była dramatyczna, widoczność spadła do 500 m, lało jak z cebra. Normalnie bym się nie przejął, ale miałem na nogach nowe buty, więc chcąc uniknąć w nich gnoju, zajechałem pod zadaszenie - przystań wielu rowerzystów w tym patowym momencie. Deszcz był bardzo intensywny, lecz po 10 minutach zza chmur wyłoniło się słońce i... piękna tęcza.
     

     
    Objechałem Pogorię, a mój umysł domagał się kolejnego okrążenia bez odpoczynku. Tak też zrobiłem. Drugie okrążenie wciągnąłem noskiem, a następnie pojechałem do Parku Zielona. Ot, rutyna. Tam spotkałem swojego rowerowego superbohatera. Facet zatrzymał się obok mnie i spytał o drogę. Odpowiadając uprzejmie, tłumiłem emocje, choć korciło mnie, aby rozwinąć rozmowę. Co wyjątkowego było w tym rowerzyście? Spójrz sam, czytelniku.
     

     
    Pokrzepiający widok. Temu gościowi należy się szacunek.
     
    Zamiast planowanych 20 km, pod domem licznik wskazał zaliczone 27 kilosów. Zero zmęczenia, zero bólu, zero zadyszki mimo wykańczającego dnia. Czuję, że żyję. Pozdrower!
     
    Rowerowy lamer - blog do polubienia!
  14. Gruby120
    Niedawno kumpel zapytał mnie, spoglądając litościwie na rower, czy myję maszynę. Odrzekłem z pełną powagą, że owszem, regularnie - gdy pada deszcz. Tak już mam, że do pewnych rzeczy i spraw nie przykładam większej wagi, więc burza, ulewa jest dla mnie doskonałą okazją do pedałowania oraz darmowej myjni. Połknięty bakcyl rowerowy w moim przypadku ma to do siebie, że lubię się upodlić. Im więcej błota, tym lepiej, a i huragan nie jest mi straszny. Gdy wczoraj w godzinach wieczornych zasuwałem z rodziną w centrum handlowym i na niebie zebrały się czarne chmury, zacząłem przebierać nóżkami. Po kilku minutach lunęło, więc obwieściłem uroczyście, że czas najwyższy zbierać się do domu. Żona widzi już błysk w mym oku, więc nie protestuje. Ba, nawet jest zadowolona, że wreszcie zająłem się czymś w miarę pożytecznym i kibicuje mi. Jako że z nieba zaczęły walić błyskawice, w aucie podkreśliła ok. 7 razy, abym nie wybrał się do lasu, bo to niebezpieczne.
     
    Na chacie wskoczyłem w uniformy rowerowe i czym prędzej wypadłem z domu. Pierwszy kilometr w strugach deszczu za mną, drugi kilometr w strugach deszczu za mną, jestem kompletnie przemoczony. "Jadę do lasu!" - zakołatało w mojej łepetynie i po kilku minutach kluczyłem między drzewami. Ścieżki były niesamowicie śliskie, a zmoczone hamulce reagowały z wydajnością nie większą, jak 30%. Pedałowałem więc ostrożnie, tym bardziej że robiło się ciemno, a w gęstym lesie podczas opadów światło z mojej zawodowej latarki było skutecznie absorbowane. Powoli, skupiając się na uślizgach kół i pseudohamulcach, brodząc w głębokich kałużach, przeprawiłem się przez las, aby w końcu wypaść na osiedle. Kręciłem kolejne kilometry, zmagając się z okropnym wietrzyskiem i wodą zalegającą na ulicach, jednocześnie dohamowując tu i ówdzie podeszwami.
     
    Po godzinie jeżdżenia, przemoczony do ostatniej nitki, postanowiłem zaliczyć jeszcze jeden przejazd przez las. Zdążyło się już ściemnić, ale jak hardkor, to hardkor! Hamulców brak, jadę ostrożnie, woda z liści, które potrącam, leje się na mnie wiadrami, wieje jak na Syberii, walą błyskawice. Wreszcie wjeżdżam na najbardziej "akrobatyczny" odcinek, lawiruję, klamki wciskam w konstrukcję kierownicy, przede mną mała, stroma górka i... Leeecęęę... Opony ześlizgnęły się bezwładnie ze stoku, rower glebnął, a ja przeleciałem przez kierownicę. To był klasyczny lot kosząco-nurkujący w wariancie "na Supermena" z płaskim lądowaniem. Znalazłem się dobre 2 m przed rowerem. I choć "prawie" robi różnicę, wyglądałem mniej więcej tak:
     

     
    Zaliczając glebę, odruchowo pozbierałem się i zacząłem oględziny. Ja - w porządku. Rower - w porządku. Światła są i pięknie oświetlają błoto, licznik nie wyskoczył z bazy, sakwa nie wypluła zawartości. Można jechać, chociaż lewa łapa szczypie. Sięgnąłem jeszcze po bidon, aby z ust wypłukać błoto. Wsiadłem na rower, rechocząc sam z siebie. Gdyby ktoś siedział mi na ogonie, pomyślałby, że jestem opętany i miota mną szatan;). Nie mogłem opanować śmiechu, mimo że w głowie kołatały mi słowa żony. Gdyby faktycznie trafił we mnie piorun lub wskutek gleby straciłbym przytomność, na tym odludziu nieprędko by mnie znaleziono. Niemniej wychodząc z domu poinstruowałem małżonkę, że w razie kapy może mnie namierzać u operatora sieci komórkowej. Wyjechałem z lasu i w świetle latarni ujrzałem ranę (w zasadzie lekkie obtarcie) na jednym z palców, a przede wszystkim błoto zalegające na kurtce i nogach, którego całkiem grubą warstwę zgarnąłem podczas ślizgu. Wyglądałem jak podrzędna, upośledzona, źle prowadząca się świnia hodowlana.
     
    Taki wypadek to nie wypadek, więc pojeździłem jeszcze chwilę, aby wreszcie kołować do domu. W przemoczonych ciuchach, butach chlupiących, ściorany, upodlony i za######iście szczęśliwy. Długo musiałem szorować paznokcie, aby wydostać zalegające pod nimi błoto, hehe. Żarty się skończyły - rozglądam się za kaskiem na swój zakuty łeb:)... Pozdrower!
     

     
    Rowerowy lamer - blog do polubienia!
  15. Gruby120
    W minioną sobotę przypadkiem spotkałem kumpla, z którym umówiłem się na wspólną wycieczkę. Plan miałem ambitny, tj. przejechać 50 km. Co prawda w niedzielę większość ludzi nie potrafi zmotywować się do wyskoczenia z rozchełstanych pidżam, a co dopiero wyjścia z domu, ale ja z kumplem jesteśmy twardzielami. Takich trzech, jak nas dwóch, to nie ma ani jednego;). Niczym w westernie, wyruszyliśmy o godz. 12.00.
     
    Pogoda dopisywała - na godziny popołudniowe pogodynka zapowiadała deszcz, więc było umiarkowanie chłodno, w sam raz na dłuższą jazdę. Mając kilka godzin czasu, nigdzie się nie spieszyliśmy, tym bardziej że ja miałem 1,5 tygodnia przerwy w aktywnym jeżdżeniu (nie licząc wspomnianej soboty), a kumpel nie kręcił 3 tygodnie. Na stare lata trzeba się oszczędzać, hehe. Z miejsca zamieszkania udaliśmy się do parku Zielona (ścieżką rowerową), a stamtąd na podbój Pogorii IV, tj. dąbrowskiego Zalewu Kuźnica Warężyńska. Połowa trasy ciągnie się asfaltową ścieżką, a druga połowa to utwardzone dróżki, również w lesie. Ogólnie bardzo przyjemne i niewymagające doświadczenie, więc zapewniam, że można ów zalew zaliczyć rodzinnie. Co mnie jednak rozczarowało, to słabe oznaczenie trasy. Wiem, że w dobie GPS-ów to nie problem, jednak nie każdy zabiera ze sobą takie dobrodziejstwa, gdy wyskakuje na rowerową przejażdżkę, zresztą nie każdy dysponuje kieszonkową łącznością z satelitą. Pachołki wytyczające trasę rozstawione są zbyt rzadko i nie zawsze widoczne. W ostateczności zostaje jazda na orientację lub nadłożenie kilometrów, co w sumie tragedią nie jest. Poniżej garść fotek z tego etapu podróży.
     

     

     

     

     

     
    Z zalewu kierowaliśmy się na Pogorię II, którą objechaliśmy lasem. Ilekroć zasuwam tam, zawsze cieszy mi się japa. Ciasne ścieżki, stromy podjazd, zróżnicowana nawierzchnia, różne prędkości, hopki, dziurki, snake'i - rewelacja. Wreszcie dotarliśmy na Pogorię III w okolice molo. A tu proszę, regaty czy inne zawody. Masa ludzi, na wodzie od groma łódek, sporo pieszych. Tylko rowerzystów i rolkarzy mało, bo wietrznie było. Poniżej fotki.
     

     

     

     
    Zrobiło się "późno", a że złożyłem solenną obietnicę żonie, iż przyjadę skonsumować najlepszego kurczaka na świecie, po krótkim postoju na odpoczynek i uzupełnienie płynów, zebraliśmy się na chatę. Nie asfaltem, nie najkrótszą możliwą drogą, lecz bocznymi ścieżkami. Ok. 3 km od domu wreszcie dały o sobie znać nogi, lecz dzielnie pedałowałem. Kolega kręcił w miarę bezstresowo, ale to temat na inną historię (łapy drwala, nogi w łydce jak moje w udzie). Mimo wszystko, po wylądowaniu w okolicach domostw, wybraliśmy się na rundkę leśną - do miejsc, które w młodości odwiedzaliśmy wspólnie niemal codziennie, wyprawiając cuda na kiju. Ach, wspomnień czar. Jeszcze kawałek pod górkę i upragniony fajrant: picie, pogawędka, ustawka na kolejny wypad. Miało być 50 km, ale nie wyszło, bo zabrakło czasu. Może uda się kolejnym razem...?
     
    Przebytą przez nas trasę przedstawiam poniżej (Endomodo daje radę). Zatrzymam się na moment, aby omówić pokrótce wskazania GPS-u. Mój licznik zamontowany na rowerze wskazał przejechanych 40 km, a GPS zaledwie 36. Skąd ta różnica rzędu 10%? Otóż licznik rowerowy zlicza przebieg 1:1, a GPS liczy odcinki proste. Obrazowo, jeśli jedziesz długą ulicą machając slalom od krawężnika do krawężnika, pokonasz dłuższy dystans niż jadąc prosto. Ot, cała filozofia.
     

     
    Aha, moje zboczonko ponownie wzięło górę. Po rozstaniu z kumplem, pod chatą mój licznik wskazywał 39,7 km. Oczywiście machnąłem jeszcze 400 metrów, żeby czuć się lepiej i wpaść do domu z okrągłym wynikiem, hehe.
     
    Wczoraj, tj. w poniedziałek nie mogłem jeździć z przyczyn obiektywnych. Żałowałem, bo po niedzielnym wysiłku nogi dały czadu, konkretnie bolały. Dzisiaj wiele wskazywało na to, że również nie wskoczę na siodełko, lecz mimo wszystko wyrwałem się z domu o godz. 19.30, aby pojeździć w deszczu lejącym jak z cebra, w towarzystwie cholernego wietrzyska. Założenie było proste: rozruszać obolałe mięśnie, niekoniecznie machnąć spory dystans. Długo się nie zastanawiając, obrałem kurs na las. Dwa dni opadów zrobiły swoje - masa błota, kałuże, totalny syf. Jeździłem ciesząc się jak szczerbaty do sucharów, zaliczając wszystkie możliwe dziury, osiągając nirwanę podczas uślizgów tylnego koła. Woda spływała po mnie jak po kaczce dzięki porządnej kurtce. W tych niesprzyjających okolicznościach pokonałem 11,5 km - nogi udobruchałem, czuję się wyśmienicie, choć umorusany niczym górnik. Poniżej fotki z dzisiejszego wypadu. Oby padało jak najwięcej! Pozdrower!
     

     

     

     

     

     

     

     

  16. Gruby120
    Dzisiejszy wpis to wersja short, bowiem nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego, za to było śmiesznie. Jako że w rowerowanie wciągam swojego pierworodnego, w miarę regularnie jeżdżę z nim (zazwyczaj 12, 13 km – tak zwykle wychodzi). Zgodnie z maksymą "Nie ma lipy!", nie oszczędzam synka, lecz cioram go jak najwięcej w lesie. Dzisiaj na Śląsku były przelotne opady, więc w lesie nie brakowało błota. Miejscami było tak ślisko, że i ja spadłem z siodełka, ratując się przed glebą, a młodzian zaliczał wywrotki regularnie. Wspólna jazda to wspólnie spędzany czas, reprymendy, wskazówki, rozmowy o wszystkim i o niczym. W pewnym momencie zacząłem wkręcać młodziaka, że nie można uczęszczać wybranymi ścieżkami, bo w lesie są drzwi. Nie minęło 15 minut, a na końcu zapomnianej dróżki, którą jechaliśmy po raz pierwszy, ujrzeliśmy taki oto widok...
     

     
    Młodzian stanął jak wryty, ja parsknąłem śmiechem. Kiedyś opowiadałem mu o bocianach i kapuście...
     
    Rowerowy lamer - blog do polubienia!
  17. Gruby120
    Stało się, dzisiaj przełamałem barierę psychologiczną, wreszcie przeskoczyłem nad poprzeczką, która ustawiłem względnie wysoko. W towarzystwie kumpla (BTH) zaliczyłem trasę o długości 50 km. Na samą myśl o tym wydarzeniu dęba stają włosy na plecach, bo niespełna dwa miesiące temu nie tyle miałbym z tym problem, co byłoby to niemożliwe. Nie obyło się bez przygód i głupawki. Czego doświadczyliśmy i ile schudłem, przeczytasz o tym poniżej.
     
    Dysponując sporą ilością czasu i mając motywację, wespół z BTH wybraliśmy się w trasę objazdową: dom - park Zielona - Pogoria III - Pogoria IV - Ostra Góra - Sikorka - Ujejsce - Pogoria IV - Pogoria III - centrum Dąbrowy Górniczej - dom. Ufff... Wyruszyliśmy o godz. 11.00, nieco "wczorajsi". Ja położyłem się spać ok. godz. 4.00, a kumpel-kibic zatankował poprzedniego wieczoru co nieco napojów wyskokowych. No, ale jak jest ustawka, to trzeba się pozbierać. Wyruszyliśmy więc nie tryskając optymizmem, ale chłopaki nie płaczą. Po przejechaniu kilku km zaczęło "płakać z nieba", co dało nam sporo radochy. Po zaliczeniu 15 km byliśmy już wystarczająco pobudzeni, zaczęła się delikatna wspinaczka na Ostrą Górę - drogami publicznymi, na okrętkę, konsekwentnie przed siebie. Z daleka góra wygląda umiarkowanie przerażająco, ale im bliżej, tym bardziej straszy.
     

     
    Wreszcie dotarliśmy do stóp góry, wjechaliśmy w las i zaczęła się wspinaczka. Ufff, pot mieszał się z deszczem spływającym po twarzy i nie tylko, sapaliśmy wniebogłosy, głośno komentując okoliczności natury. Po ok. kilometrowym podjeździe, momentami bardzo stromym jak na lamerów, wreszcie zastaliśmy płaski szczyt, a później z górki na pazurki.
     

     
    Oboje dysponujemy v-brake'ami, więc deszcz nam nie pomagał - trzeba było się pilnować, aby wyrobić na każdym zakręcie. Jadąc ok. 3 m za kumplem dostałem prosto w oko grudką błota, co boleśnie skłoniło mnie do zachowania większej odległości. Po kilku minutach wylądowaliśmy na Sikorce, a stamtąd zaliczyliśmy Ujejsce.
     

     
    Ujejsce to miejscowość piękna, tyle że cholernie pofałdowana - długi podjazd polną drogą nie należał do specjalnie relaksujących, więc dorwała nas głupawka. Oto znaleźliśmy świetnie zakamuflowany czołg, czekający na okazję do oddania strzału.
     

     
    Znalazł się i bunkier (autentyk).
     

     
    I choć w koledze odezwał się zew natury...
     

     
    ...zdecydowaliśmy, że zbojkotujemy tę militarną okolicę niczym dzieci-kwiaty.
     

     
    Popędziliśmy na Pogorię IV, aby przebić się przez las i wylądować na Pogorii III. Przed wyjazdem pouczyłem kolegę, że na taki wypad wypadałoby zabrać ze sobą zapasową dętkę, aby ewentualnie zaoszczędzić sobie spacerku. Wykrakałem, tyle że to ja złapałem laczka. Niewiele brakowało, abym zaliczył glebę, lecz uszedłem z życiem. Mając już wprawę w zmienianiu dętki, z fantem uporałem się w kilka chwil, przy okazji powstał film instruktażowy, jak poradzić sobie z taką operacją w warunkach polowych.
     
    http://www.youtube.com/watch?v=zeZdBuBGFgo
     

     

     
    Bez ekscesów dotarliśmy w okolice swych domostw. Kolegę odstawiłem pod klatkę (jak za dawnych czasów, yo! , ale spojrzawszy na licznik stwierdziłem, że wynik rzędu 47 km to profanacja, więc dobiłem w pobliskim lesie 3 km i grzecznie wróciłem do domu, zaliczając zasłużony prysznic. Waga wskazała ubytek rzędu 0,7 kg, lecz zrzucam to na karb odwodnienia. Mam nadzieję, że jutro odnotuję niewielki przyrost masy.
    Edit: Następnego dnia wszedłem na wagę i przecierałem oczy ze zdumienia - wskazywała ponad 1 kg mniej! Przed wycieczką ważyłem 116,7 kg, a dnia następnego 115,4!!! Przy czym jadło i napitek spożywałem w normalnym trybie!
     
    Mogłoby się wydawać, że po przejechaniu 50 km nogi odpadną, lecz nic z tych rzeczy. Po dojechaniu na chatę byłem wprawdzie zmęczony jak koń po westernie, wręcz śpiący (mało snu poprzedniej nocy), ale nogi (ogólnie ciało) nie dawały o sobie znać. Kondycja rośnie, organizm przyzwyczaił się do tego rodzaju wysiłku. Jest dobrze. Zamiast uwalić się na kanapie, po godzinnej przerwie wybrałem się z rodzinką na sobotni spacerek. Tym razem samochodem, pojechaliśmy... do parku Zielona, na Pogorię III oraz IV. Uradowany jak dzieciak i dumny niczym paw pokazywałem żonie, jaką trasę dzisiaj zaliczyłem, malując palcem po horyzoncie.
     
    To był wspaniały dzień, świetnie spędzony - najpierw w doborowym towarzystwie kumpla, z satysfakcjonującym wysiłkiem, a później w rodzinnym gronie. Z przyjemnością spędzałbym takich więcej, ale życie dorosłego człowieka to nie bajka...
     
    Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen! Rower wkręcił mnie konkretnie i dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez jazdy na dwóch kółkach. Oglądam filmiki na YT o tematyce rowerowej, myślę o trasach (coraz dłuższych), połknąłem bakcyla z domieszką błota. W przyszłym sezonie na pewno kupię porządny sprzęt (może 29er?) i będzie się działo. Plan na bieżący sezon to nakręcenie 1500 km i zrzucenie kilku kilogramów. Mam nadzieję, że się uda. W pojedynkę lub towarzystwie. Pozdrower!
     
    Mój blog zmierza konsekwentnie do 10 000 wyświetleń. Czas najwyższy rozejrzeć się za tortem...
    Dzisiaj pękło: 50 km
    Stan licznika: 570 km
  18. Gruby120
    Nowa jak nowa, po prostu dzisiaj po raz pierwszy wybrałem się na rowerze do Kazimierza Górniczego. "Wiater wiał", więc do wypadu podszedłem „z pewną taką nieśmiałością", jednak na dąbrowską Pogorię nie miałem ochoty. Trasa do Kazimierza wiodąca drogami publicznymi to straszna nuda - w większości płaski asfalt. Tuż przed Kazimierzem (jadąc od Dąbrowy / Strzemieszyc) wpada się w las, lecz wciąż na asfalcie.
     

     
    Po kolejnym kilometrze wyłania się pierwszy zjazd do lasu - skorzystałem z niego czym prędzej. Jako że w kazimierskim ośrodku wypoczynkowym są stawy, w dodatku obfitujące w ryby, jest to świetna miejscówka dla rybaków. Można więc podjechać samochodem, pośmigać na rowerze i później chwycić wędkę (w dowolnej kolejności). Miejsc parkingowych nie brakuje. Mnie jednak tak rozbudowana opcja nie interesowała - przybyłem tu po to, aby poszaleć na rowerze. Jazda w lesie, w którym mieści się park, daje ogromną przyjemność.
     

     
    Gdy na niebie świeci słonko, w parku zasuwa wiele rodzin, jednak ludzie poruszają się na bardzo ograniczonym terytorium (o czym kilka słów napiszę poniżej), natomiast rowerzyści mogą zapuścić się dalej i zasuwać w beztłocznych okolicznościach.
     

     

     

     

     

     

     

     

     

     
    Dlaczego, oprócz ryb, warto odwiedzić to miejsce? Ano dlatego, że w parku znajduje się mini-zoo. Nie jest to wprawdzie konkurencja dla chorzowskiego obiektu, bo znaleźć można raptem kilka wybiegów (sponsorowanych przez miasto Sosnowiec, z tego co wiem), ale zwierzęta są dosłownie na wyciągnięcie ręki i można je karmić. Znaleźć tu można strusie, kangury, lamy, egzotyczne ptactwo rosołowe, sarenki, kozice itp. Niektóre tak cuchną, że smród stanowi atrakcję samą w sobie, niemal wartość dodaną, hehe. Dla dzieciaków jest to zatem raj na ziemi. W sezonie pełno tu stoisk z balonikami, lodami, watą cukrową i innymi smakołykami, można też wychylić browar w knajpie. Jest i plac zabaw. Często organizowane są festyny, gra muzyka. 20 lat temu świetnie prosperował tu otwarty basen, ale zostało po nim tylko wspomnienie. Poniżej kilka fotek wykonanych dzisiaj - z uwagi na niesprzyjającą temperaturę było umiarkowanie pusto. Polecam tę miejscówkę zarówno rowerzystom, jak i pieszym.
     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     
    Jako że świat jest mały, w parku spotkałem starego kumpla, którego uwieczniłem na fotce, którą zamieszczam poniżej (akurat przy właściwym wybiegu;). Tak się złożyło, że kumpel ów jest zapalonym rowerzystą, więc... jutro ciśniemy 50 km. Pozdro, BTH!
     

     
    Pojeździłem, pstryknąłem kilka fotek i wróciłem na chatę przez Zagórze, wylewając sporo potu. Człowiek pedałuje pod górkę, ale wiejący wiatr sprawia, że niemal stoi w miejscu. Jako że czuję, iż cuchnę niczym zwierz z Kazimierza, czmycham pod prysznic. Pozdrower!
     
    Dzisiaj pękło 20 km. Stan licznika: 430 km (wiem, wiem, zaniedbałem, biorę się za kręcenie).
    Mój blog zaliczył już 8 tysięcy wyświetleń! Dzię-ku-ję!!!
  19. Gruby120
    Minionej nocy targały mną różne myśli, postanowiłem ponadto nadrobić nieco zaległości z dziedziny popkultury, w efekcie czego oddałem się w ramiona Morfeusza ok. godz. 3.30. Snu wiele nie zaznałem, więc mijający dzień miałem niezbyt udany. Jak się człowiek nie wyśpi, to jest niemrawy, niezbyt pozytywnie nastawiony do świata, wręcz zmulony. Tak, "zmulony" to najlepsze określenie. Mimo tak fatalnego nastroju i chwilowo kiepskiej kondycji fizycznej (wydajność oceniam na 50%, w porywach), ok. godz. 19.00 wsiadłem na rower, aby naszarpać kilka kilometrów, niczym pies spuszczony z łańcucha. A to wszystko z powodu przymusowej pauzy w pedałowaniu oraz kolejnych treningów z moim podciepem:). "Basta, dzisiaj jeżdżę sam!" - pomyślałem i tak się stało.
     
    Opalając się w słonecznym cieniu na balkonie sądziłem, że panuje piękna pogoda, więc wyskoczyłem bez bluzy, jedynie w t-shircie. Po kilometrze kręcenia zrozumiałem, że popełniłem błąd, ale zacisnąłem zęby. Wietrzysko wiało tak intensywnie, że momentami trudno było mi osiągnąć prędkość 20 km/h. Po dotarciu na Pogorię podjechałem do sklepiku, aby kupić wkład do bidonu. Podczas schodzenia z roweru narobiłem bajzlu, potykając się i lądując na stoliku. Na szczęście ludzi nie było za dużo, więc obeszło się bez pośmiewiska. Uzmysłowiłem sobie, że faktycznie jestem słaby, zmęczony i rower to nie był dobry pomysł. No, ale skoro błąd już popełniłem, chciałem czerpać jego przyjemne konsekwencje:). Wyruszyłem do parku Zielona, na miejscu cień podejrzeń padł na przednie koło, które zdawało się lekko sflaczeć. Wszak jeżdżę od dłuższego czasu na sztukowanej dętce. Jestem twardzielem, więc nie zwracając uwagi na pierdoły ruszyłem dalej. Dotarłem na tamę na Pogorii z lekko wywalonym jęzorem. Musiałem zmagać się ze zmęczeniem i dmącym wiatrem. Jak się okazało kilka chwil później, dodatkowe wyzwanie stanowił flak. Tak, cholera, flak. Oczywiście powietrze zeszło z koła, gdy byłem w punkcie najbardziej oddalonym w linii prostej od domu. Tak na oko 10 km, tak z buta też 10 km:). Autobusu nie uświadczysz, a dyliżans spóźnia się średnio o 2 tygodnie.
     
    Mając na wyposażeniu pompkę, zestaw do łatania dętki oraz narzędzia, w pierwszej chwili pomyślałem o wybebeszeniu koła i zrobieniu porządku z dętką. Niestety, górę wzięło zmulenie, więc wyciągnąłem pompkę z nastawieniem na powrót do domu w systemie ratalnym. Skończyło się na spokojnym pedałowaniu do domu z dwoma dodatkowymi postojami na pompowanie. Lekko wymarznięty i wyrąbany jak koń po westernie padłem na krzesło obrotowe i wstukałem niniejszy tekst. W pizdu...
     
    Na pocieszenie, na Pogorii pstryknąłem jedną fotkę - nie mogłem się oprzeć (masa ptactwa, ledwo widocznego na zdjęciu). Do następnego, a teraz... dobranoc.
     

  20. Gruby120
    Stało się! Mój syn ma już za sobą I Komunię Świętą. Feta była na 102, a młodzieniaszek zgarnął co nieco gotówki. W związku z tym klamka zapadła, a kobyła u płota - kupujemy dla niego rower. Oczywiście zdroworozsądkowo, bo nie wiadomo, czy połknie bakcyla. A skoro zdroworozsądkowo, tatuś wybrał dla niego maszynę Kross Hexagon X2. Stary będzie zasuwać na V2, a syn na X2? Niesprawiedliwe.
     

     
    Jak dobrze pójdzie, wkrótce w maszynę wyposażę żonę i będziemy kręcić całą rodziną. Później to już chyba nie zostanie nic innego, jak doczepić do samochodu dedykowany bagażnik i ruszyć z rowerami z okazji nadchodzących - krokami butnymi niczym pracownik gazowni - wakacji w siną dal.
     
    Tymczasem uciekam, bo trzeba odebrać ze sklepu "zaklepany" rower. Młody już przebiera nóżkami, więc być może wyjedziemy jutro na pierwszą wspólną przejażdżkę. Mnie już skręca, bo powodowany przedkomunijną bieganiną zmuszony byłem pazuować przez tydzień. Uda nie bolą, więc czuję się dziwnie;). Hm, może jednak wyskoczę na rundkę wieczorem...? To się okaże.
     
    Kolejny, obszerniejszy wpis popełnię niebawem. Do przeczytania!
  21. Gruby120
    Jeśli nie stronisz od alkoholu, z pewnością kliknąłeś mimowolnie w nagłówek niniejszego wpisu. Nie o libacjach jednak będzie on traktował, lecz o tym, jak dzisiaj dzielnie pedałowałem. Napomknąć muszę zatem, że machnąłem dzisiaj bez problemu 41 km. Ćwiartka to z kolei 25 km, które wykręciłem z uśmiechem na twarzy i poczułem wówczas ogromną motywację do dalszej jazdy. Ot, rozgrzewka. Kilka tygodni temu byłoby to nie do pomyślenia! Nogi nie odmawiały posłuszeństwa, w terenie leśnym pedałowałem jak najęty, tchu mi nie brakowało. Jestem cholernie miło zaskoczony swoją kondycją, która rośnie w oczach, że się tak wyrażę. Dodam, że ok. 10 km z przebytego dystansu pokonałem w tzw. trudnym terenie - las, piasek, zjazdy i podjazdy. Z przyczyn obiektywnych zmuszony byłem zrobić kilkudniowy odpoczynek od roweru, więc obawiałem się, że zaliczę dzisiaj nie więcej, jak 10, może 15 km w ramach rozruszania mięśni, a tu taka niespodzianka. Było chłodno, więc warunki sprzyjały wytężonemu wysiłkowi, ale i wietrznie, co jazdę utrudniało.
     
    Szalałem na dąbrowskich Pogoriach. Kompleks akwenów jest o tyle fantastyczny, że - owszem - można jeździć asfaltówką wokół Pogorii III, ale wystarczy odrobina finezji, aby zjechać z głównego traktu i klucząc leśnymi ścieżkami doskonale się bawić. Tak, tak, moi mili, jazdę na rowerze począłem traktować w kategoriach dobrej zabawy. Dzięki zaprawie nie są mi już straszne podjazdy (oczywiście bez przesady, na Mount Everest nie podjadę, zresztą na Morskie Oko też bym się nie rzucił, hehe), większe dystanse, trudnego terenu wręcz szukam zamiast omijać, a las... No, do lasu to ja mógłbym się przeprowadzić. Szczególnie pożądane przeze mnie są błotniste sadzawki, w których uwielbiam brodzić. Takie rzeczy na stare lata, ech;)...
     
    Wracając do Pogorii, moje tournee zazwyczaj wygląda następująco: dojazd do Pogorii III, okrążenie, jazda do parku Zielona, następnie dojazd do tamy na Pogorii IV, stamtąd wzdłuż brzegu w kierunku Pogorii III, dojazd do III i odbicie na Pogorię II, pętla wokół II szeroko w lasach i powrót na III do linii startu/mety. Wariacji jest masa, po drodze - żeby nie poczuć znużenia - zaliczam krótkie lub dłuższe odcinki leśne czy szutrowe i jakoś się to kręci. Żałuję jeno, że mój kumpel nie może za często kręcić ze mną, ale takie jest życie. Jeszcze to nadrobimy.
     
    Poniżej kilka zdjęć prezentujących piękno podziwianych przeze mnie krajobrazów. Fotki wykonałem kilka dni temu, gdy sprzyjała aura.
     

     

     

     

     

     

     

     

     
    Dzisiejszy wypad uznałbym za kompletny, gdyby nie pewien szkopuł natury technicznej, mianowicie przed wyjazdem zapomniałem zatankować bidon, a i kasy nie zabrałem. Wprawdzie w Pogoriach wody nie brakuje, ale... chłeptanie słonej wody nikomu na zdrowie nie wyszło. Jeździłem więc z jęzorem wywalonym do korby, ale dałem radę. Po powrocie do domu, czym prędzej uzupełniłem płyny o pojemność bidonu - 0,7 l mineralki wciągnąłem jak wielbłąd. Ufff... Ponadto nie obyło się bez drobnej kontuzji. Otóż podczas leśnej przeprawy przejechałem ze sporą prędkością bardzo blisko krzaków i jakiś wredas pokiereszował mi lewą dłoń. Cholerstwo wbiło mi się pod skórę i za nic nie mogłem go wyciągnąć paznokciami oraz zębami. Trafił kilka cm poniżej uciętych palców rękawiczki. W domu wszystko stało się jasne - to był spory skurczybyk. Wprawdzie bolało podczas jazdy, ale dzielnie kręciłem, bo ból to poniekąd przyjaciel rowerzysty. Jak boli, to człowiek czuje, że żyje, prawda?
     

     
    Do następnego wpisu, pozdrower!
     
    Stan licznika: 350 km!
     
    Mój blog zaliczył już grubo ponad 5 tysięcy wyświetleń. Dziękuję i proszę o więcej.
  22. Gruby120
    Po krótkiej przerwie, spowodowanej bólem mięśni ud, wróciłem do kręcenia. Zrobiłem sobie 2 dni odpoczynku, bo uda tak mnie nawalały, że musiałem przystopować. Giry mi urosły (po 3 tygodniach jeżdżenia!), wręcz napuchły, ledwo wciskałem się w spodnie. Przez moment czułem się niczym zielony Hulk. Dzisiaj, wsiadając na bicykl, wciąż czułem ból, lecz po przejechaniu 25 km ustał. Może nie jak ręką odjął, ale - gdyby posłużyć się 10-stopniową skalą ocen - z wyjściowych 10 punktów obecnie zostały 2, może 3. Zrobiłbym znacznie więcej kilometrów, ale musiałem podjechać do serwisu.
     
    Tak, tak, moich przygód ciąg dalszy. Po 3-krotnym złapaniu kapcia w tym samym kole, pora przyszła na złamany pedał oraz problem z łańcuchem. Pedał, jak to seryjny, tandetny, plastikowy pedał, nie wytrzymał naporu moich hulkowych supermięśni. Czułem pod stopami, że "pływa", więc przyjrzałem mu się bliżej.
     

     
    Bingo! Długo się nie zastanawiając, pognałem do sklepu, aby dokonać zakupu kompletu nowych, stalowych "nakręcaczy". Sporo się naczytałem, że z takimi cudeńkami jeździ się znacznie bardziej komfortowo, lecz żadnych różnic nie odczułem. No, może poza komfortem psychicznym - mam pewność, że nie strzelą w najmniej oczekiwanym momencie. Nowe sztuki są metalowe, a na rantach powleczone gumą. Stopa z nich nie zjeżdża, jestem zadowolony.
     
    Łańcuch również chciał mi spłatać figla. Mam tzw. wolnobieg, na wysokich przełożeniach łańcuch charakterystycznie "strzelał", tak jakby miał przeskoczyć na inny bieg, lecz nie przeskakiwał, a szarpnięcie co kilka obrotów było strasznie wkurzające. Do dyspozycji zostawały mi jedynie niskie biegi, które działały gładko, lecz taka jazda to nie jazda, a widok wyprzedzających mnie matek pchających wózki przysparzał o nerwicę (na blacie ok. 15 km/h). Facet w serwisie wskoczył na moją maszynę, przejechał się na niej 100 m i szybciutko zdiagnozował, że łańcuch jest suchy. Wyciągnął tajemniczy olejek, posmarował łańcuch, pogrzebał przy przerzutkach i... problem zniknął. Przy okazji przestrzegł mnie, że seryjny łańcuch jest za krótki i odradza mi stosowanie biegów 1-3 (Kross Hexagon V2, prawa manetka), bo może się to skończyć przykro dla mojej kieszeni. Wróciłem grzecznie do domu, po odczekaniu 2 godz. łańcuch przetarłem, zgodnie z zaleceniami, a o posiadaniu niskich biegów powoli zapominam.
     
    We dwoje raźniej
    Gdy kupiłem rower i zajawiłem się na kręcenie, do kupna takiej zabawki namawiałem kumpla. Biedaczysko złapał sporo sadła i podobnie jak ja zapomniał, że istnieje coś takiego jak kondycja. W miniony weekend kupił wreszcie cacko (ładny i solidny Rockrider), więc w niedzielę wybraliśmy się na wspólną przejażdżkę. Nawet nie przypuszczałem, że we dwoje jeździ się wprost proporcjonalnie przyjemniej, niż w pojedynkę. Kolejne kilometry trzaskały jak z bicza strzelił, zwiedzaliśmy rejony miasta, o istnieniu których zapomnieli już nawet urzędnicy, tj. dąbrowski park Zielona (polecam, świetny teren do jazdy) oraz tamę na Pogorii 4. Pogadaliśmy o życiu, co sił w płucach komentowaliśmy mijane dziunie, wymądrzaliśmy się na temat swoich rowerów, obgadaliśmy pół miasta etc. Normalnie gadka, jak regularnie przy wódce. Co mnie rozbawiło, to fakt, że kumpel nie mógł za mną nadążyć i co kilka chwil musiał mnie powstrzymywać, natomiast na podjazdach oglądał moje piękne poślady, a i tak z daleka. Nie to, że się przechwalam, lecz po 3 tygodniach regularnego jeżdżenia widzę na swoim przykładzie, że trening czyni mistrza. Mam nadzieję, że po bieżącym, pierwszym sezonie będę się czuł niczym młody bóg, a spodnie to będę kupował z lampasami;). Tak czy inaczej, wspólne jeżdżenie jest świetną rzeczą i mam nadzieję, że proza życia pozwoli nam na więcej takich wypadów. Niech no się tylko kolega Adam "rozjeździ", a będziemy wspólnie rzeźniczyć. Zresztą okazało się, że moja świetna, zwichrowana kumpela (hi there, Ewelina!) również popyla namiętnie na rowerze, aczkolwiek nieregularnie, niemniej pokonuje jednorazowo spore dystanse. No, ale jako że znam jej temperament i siłę do pewnych rzeczy, to się nie dziwię. Tak, tak, z nią również jestem umówiony na wspólne kręcenie.
     
    Oświecenie
    Jeżdżąc po osiedlu czuję na sobie wzrok moich rówieśników, którzy dogorywają na ławkach czy z pomocą grawitacji wypadają z pubów. Widzę dziewczęta, do których dawno, dawno temu startowałem, pchające wózki z pociechami. Widzę wreszcie blade brzuszyszka na balkonach, zgarbione sylwetki, ludzi włóczących nogami, żuli polujących pod monopolowym oraz młodzież, która nie wie, co ze sobą zrobić. Patrzę, patrzę i duma mnie rozpiera, że zdecydowałem się wsiąść na rower. Rzekłem.
  23. Gruby120
    Cholera, złapałem kolejny raz gumę, tym razem na przednim kole. Jak na 2-tygodniowy staż, zerwanie łańcucha i 2 kapcie to spore zamieszanie, nieprawdaż? Pech, złośliwa opatrzność, zemsta bóstwa, rowerowa laleczka voodoo? Mniejsza o to.
     
    Chociaż we wtorek chciałem machnąć 50 km, na rower mogłem wyskoczyć dopiero późnym wieczorem, więc skończyło się na 15 km wokół osiedla, w lesie etc. Bez spinki, za to w trudnym, pofałdowanym terenie. Gdy zapragnąłem wrócić na chatę (było już kompletnie ciemno, coś ok. godz. 21.00), licznik wskazywał 14 km, a że nie lubię niezaokrąglonych przebiegów (hehe), postanowiłem dobić jeszcze 1 km. Pech chciał, że w ciemnościach zjechałem z małego, ale stromego zbocza i trafiłem wprost na kikut drzewa. Spadłem z siodełka, rower stanął dęba, jednak dzięki swoim długim przeszczepom nie przeleciałem przez kierownicę. Rączka zatrzymała się jednak na moich udzie, co zaowocowało bolesnym obtarciem. Może to był znak, abym jednak kupił kask...?
     
    Teoretycznie wszystko pasowało, więc ruszyłem przed siebie, kołując w stronę domu. W windzie postawiłem rower na sztorc w ten sposób, że przednie koło miałem nieopodal twarzy. Gdy usłyszałem charakterystyczne syczenie, wszystko stało się jasne. "Szlag by to..." - pomyślałem, wspominając bliskie spotkanie z kikutem.
     

     
    Wczoraj zapragnąłem zostać bohaterem swojego roweru, więc postanowiłem, że dętkę wymienię sam. A co, w końcu koło w samochodzie potrafię wymienić. Ponadto wyszedłem z założenia, że lepiej ćwiczyć w domowych warunkach niż - będąc przymuszonym - na łonie natury, z dala od domu. Długo się nie zastanawiając, ruszyłem z buta do zaprzyjaźnionego sklepu rowerowego, gdzie nabyłem dętkę. 15 zł to nie majątek, a jeździć się chce. Dla pewności, zapytałem ekspedienta, czy powinienem zwrócić szczególną uwagę na cokolwiek podczas wymiany dętki. Gdy popatrzył na mnie jak na kosmitę z innego wymiaru, wszystko wiedziałem.
     
    W domu przystąpiłem do wymiany dętki. Proces ten skrzętnie dokumentowałem, więc dla lamerów mojego pokroju przygotowałem Szybki Kurs Wymiany Dętki. Oczywiście to nie wszystko, zalecam kontynuować lekturę.
     
    Odkręć śruby i zaczepy trzymające widelec na kole.
     

     
    Wypnij hamulec. Jeśli to klasyczny V-brake, ściągnij szczęki do siebie i wyciągnij fajkę. Szczęki rozjadą się szeroko. Teraz koło wyjmiesz bez problemów.
     

     
    Odkręć wentyl.
     

     
    Jeśli w dętce zostało zbyt dużo powietrza, spuść jego nadmiar. Dokonasz tego wciskając, np. śrubokrętem, charakterystyczny cycek wewnątrz wentylu.
     
    Zdejmij oponę i dętkę z obręczy. Uwaga! Ta część wymaga włożenia w zabawę odrobiny siły fizycznej. Do podważania opony służą specjalne łyżki, ale lamerzy nie posiadają specjalnych łyżek. Jeśli jesteś w trasie, użyj np. płaskiego śrubokrętu, który wozisz w sakwie. Wozisz takowy, prawda?
     
    Uwaga! Śrubokręt to rozwiązanie kryzysowe. Podważając w ten sposób oponę z dętką, możesz je uszkodzić, a także wyszczerbić rant obręczy. W przyszłości może się to zemścić. Warto więc wyposażyć się w łyżkę i wozić ją w sakwie. Do założenia dźwigni dobrze służą również różne wynalazki, jak łyżka stołowa czy połówka spinacza do prania. Pomysłowość ludzka nie zna granic - dzięki za propozycje wrzucane w komentarzach.
     

     
    Gdy podważysz oponę z dętką tak, jak przedstawiłem na zdjęciu zamieszczonym powyżej, komplet ogumienia ściągniesz z obręczy bez problemu.
     
    Edit: Przy okazji jednej z plenerowych akcji powstał krótki instruktaż wideo, jak poradzić sobie ze zdjęciem opony w polowych warunkach.
     
    http://www.youtube.com/watch?v=zeZdBuBGFgo
     
    Wyjmij starą dętkę, lecz nie wyrzucaj jej, bo może przydać się w przyszłości.
    W starej dętce namierzyłem dziurkę. No cóż, pech.
     

     
    Sprawdź oponę. Skoro przedziurawiłeś dętkę, jest wielce prawdopodobne, że w oponie utkwił winowajca - szkło, drut, plastik, cokolwiek. Dokładnie obejrzyj powierzchnię opony, powoli ją obracając. Jeśli nic nie znajdziesz, włóż palce do opony od wewnętrznej strony i powoli przesuwaj je, szukając psotnika. Dla pewności wywlecz oponę "na drugą stronę" i jeszcze raz przeskanuj swym wnikliwym wzrokiem jej powierzchnię. Ja w ten sposób znalazłem malutkie szkiełko, które było ledwo widoczne, a zafundowało mi łącznie 3 kapcie!
     

     
    Czas założyć nową dętkę. W tym celu, nową sztukę delikatnie podpompuj, aby łatwiej włożyć ją do opony. Nie przedobrz, delikatnie to znaczy delikatnie.
     

     
    Lekko napompowaną dętkę włóż do opony.
     

     
    Następnie przymierz obręcz do opony i wsuń wentyl przez otwór w obręczy.
     

     
    Następnie wciśnij oponę tak, aby jej ranty znajdowały się wewnątrz obręczy. Innymi słowy, włóż oponę do obręczy, aby nie wystawała poza nią. Jeśli wcześniej napompowałeś dętkę zbyt obficie - nie uda Ci się ta sztuka, więc upuść nieco powietrza. Opona musi wejść do obręczy na całym jej obwodzie.
     

     

     
    Zacznij pompować dętkę. Jeśli wszystko zrobiłeś zgodnie ze sztuką, dętka nabierając powietrza zacznie wypychać oponę, która odpowiednio się usadowi w obręczy. Oczywiście opona nie może wyskoczyć z obręczy.
     

     
    W ten sposób możesz napompować dętkę wg uznania. Jeśli nie masz pompki z manometrem, napompuj koło "tak na oko", a regulacji dokonaj u mechanika czy w serwisie rowerowym. Gdy skończysz, dokręć wentyl, załóż koło na rower i zepnij hamulec. To wszystko. Oklaski.
     
    Dumny jak paw, ruszyłem w trasę. Jako człowiek doświadczony życiowo i stosujący zasadę ograniczonego zaufania nawet do samego siebie, przyjąłem, że będę poruszał się w okolicach domu, aby w razie ewentualnej wtopy nie drałować zbyt daleko. Jako postanowiłem, tak też uczyniłem. Po przejechaniu 5 km nie działo się nic nienormalnego, więc Operację Wymiany Dętki uznałem za zwieńczoną sukcesem. Moja radość nie trwała jednak długo, bo 3 km dalej, wybierając z pokaźną prędkością ciasny łuk, niemal nie zaliczyłem gleby. Straciłem przyczepność, co podświadomie zrzuciłem na karb niskiego ciśnienia w przedniej oponie. Zatrzymałem się, dziękując opatrzności za uniknięcie gleby (na liczniku miałem ok. 35 km/h, więc zabolałoby) i obejrzałem oponę, którą godzinę wcześniej wymieniłem. Flak. "Nie może być" - pomyślałem, licząc, że to wentyl (hm...) popuścił. Złapałem czym prędzej za pompkę, lecz po chwili, usłyszawszy donośne syczenie, zrozumiałem, że to koniec jeżdżenia. Byłem nieopodal domu (przezorny zawsze ubezpieczony, jak mówią najstarsi górale), więc po kilku minutach dotoczyłem się do niego z maszyną.
     
    Dzisiaj był dzień wolny (3 maja, ech...), więc sklep rowerowy był zamknięty, a ja chciałem wyskoczyć na trening. Jako że nie kupiłem kolejnej zapasowej dętki, zdesperowany postanowiłem zrobić użytek ze starej dętki. Ponownie zdjąłem koło, wypatroszyłem dętkę (no tak, znów mała dziurka), a starą rozciąłem. Zrobiłem łatkę. Jednak łatka, jaką zrobiłem... No, takiej łatki to chyba nikt jeszcze nie zrobił. Chamsko wyciąłem kawałek starej, przetarłem nową, przetarłem "łatkę" i złapałem je supermocnym klejem Kropelka. Sam się śmieję, gdy to piszę, ale jak majsterkować, to na całego. Oto niezbyt estetyczny efekt mojej przeprofesjonalnej operacji:).
     

     
    Po nałożeniu kleju odczekałem 10 minut, aby solidnie złapał gumę, po czym koło napompowałem. Dzielnie nasłuchiwałem syczenia, lecz nic nie piszczało. Zamontowałem koło i nieśmiało przejechałem ok. 5 km w okolicach domu. Co ciekawe, powietrze nie uszło i mam nadzieję, że tak zostanie. To się okaże jutro. Niemniej jutro zasuwam do sklepu rowerowego po dętkę, którą będę woził w sakwie. Tej jakoś nie ufam, hehe.
     
    Na zakończenie, żeby nie było lipy, wjechałem w psie łajno. Usytuowane w centralnej części szerokiego pasażu. Przednim kołem uskoczyłem, ale tylne zaliczyło kupę. Nie mam chlapaczy, więc kolejny kilometr jechałem bardzo wolno, wręcz dostojnie...
     
    Do przeczytania!
     
     
    ::::: AKTUALIZACJA :::::
     
    Po wspaniałym uzdrowieniu dętki, następnego dnia (czyli wczoraj) zapragnąłem sprawdzić efekt w akcji. W oponie nie brakowało powietrza, na pierwszy rzut oka wszystko grało. Machnąłem 3 km i udałem się do sklepu rowerowego, aby - zgodnie z planem - kupić zapasową dętkę. Na wszelką wszelkość kupiłem również łatki. Za komplet wydałem 22 zł, więc ucieszony wsiadłem na rower i ruszyłem w okolice chaty, wciąż nie ufając założonej dzień wcześniej łatce. Moje przeczucia zmaterializowały się - po przejechaniu kolejnych 2 km zauważyłem, że z przedniego koła powoli schodzi powietrze. Tym razem nie byłem zaskoczony, więc kołowałem czym prędzej w kierunku domu.
     
    Koło zdjąłem i wypatroszyłem. Wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że stara łatka trzyma się dzielnie, natomiast zlokalizowałem kolejną dziurkę w dętce. Stało się dla mnie jasne, że w oponie tkwi jakiś syfek, który regularnie dziurawi dętkę, tym bardziej że zauważyłem, iż dziurki pojawiają się na tej samej "wysokości" na dętce. Po dokładnych oględzinach (nie spieszyłem się, oj nie) znalazłem paszkwila - małe szkiełko tkwiące w oponie.
     
    W ramach praktykowania spróbowałem nakleić łatkę (wszak kupiłem zestaw), a nową dętkę zachować na później. Poniżej fotki przedstawiające zestaw do szybkiego łatania dętki.
     

     

     
    W zestawie znajdują się:
    - kilka łatek o zróżnicowanych kształtach i rozmiarach,
    - klej,
    - malutki blok papieru ściernego.
     
    Naklejenie łatki to rzecz banalna. Należy wyczyścić papierem ściernym okolice dziury w dętce, rozprowadzić klej, odczekać minutę i nakleić w tym miejscu łatkę, chwilę ją dociskając. Po odczekaniu kilku minut koło można zamontować i ruszać w trasę. Przy okazji objechałem starą łatkę dedykowanym klejem z zestawu (Kropelka zdawała się już kruszyć).
     

     
    Wszystko wyglądało spoko, więc wyruszyłem w nocną trasę, aby przy okazji machnąć materiały do wpisu Dobre oświetlenie za rozsądną cenę. Tym razem obyło się bez kapcia. Operacja udana. Chyba...
  24. Gruby120
    Zapragnąłem być nie tylko widoczny na drodze, ale i cokolwiek widzieć podczas nocnych rajdów, na przykład sunąc lasem nocną porą. Na forum przeczytałem sporo wątków, na YT obejrzałem wiele filmów, w efekcie czego łapy mi opadły. Wyszło na to, że porządne oświetlenie kosztuje 3, może nawet 4 stówy. Póki co nie jestem takim pasjonatem, więc począłem zastanawiać się, jak znaleźć złoty środek. No i znalazłem.
     
    Na Allegro przejrzałem kilkadziesiąt aukcji i wreszcie znalazłem interesujący mnie egzemplarz - za 79 zł latarka LED z diodą firmy Cree o mocy 400 lm (X2000 Zoom Cree XP-G R5 400 lm XPG). Znawcą w tej tematyce nie jestem, natomiast specjaliści twierdzą, że deklarowana moc ma się nijak do rzeczywistych osiągów. Tak się złożyło, że dopiero dzisiaj mogłem udać się do lasu po zapadnięciu zmroku w celu przetestowania swojej zabawki.
     
    Mimo działających na wyobraźnię zdjęć towarzyszących aukcji, nie spodziewałem się cudów. Tym większe było moje zdziwienie, gdy - będąc już w czarnej d***e - uruchomiłem sprzęt. Poniżej zdjęcia. Przepraszam za ich jakość, ale mój aparat foto strzela focha w ciemnościach.
     

     

     

     

     
    Nie ma co się rozpisywać - jest dobrze, a nawet bardzo. Dla lamera wystarczy, zresztą nie bałbym się zasuwać z takim oświetleniem w bardziej wymagającym terenie. Za takie pieniądze efekt jest super. Zaletą latarki jest to, że można ją wypiąć w dowolnym momencie i zabrać do piwnicy czy też na biwak. Dzięki opcji regulacji ogniskowej, możliwe jest oświetlanie drogi stosunkowo blisko, ale szeroko, ew. skupić mały punkt światła bardzo daleko – do 250 m (ot, szperacz, w blokowiskach można komuś solidnie poświecić przez okno). Regulacja jest płynna, co wzorowo sprawdza się w akcji. Ja świecę "blisko i szeroko" - doskonałą widoczność oceniam na 20 m, a dalej też widać, lecz niewystarczająco mocno. Wystarczy jednak, żeby ominąć śpiącego niedźwiedzia. Latarka zasilana jest trzema "małymi paluszkami" (używam akumulatorków AAA o mocy 1800 mAh), a pracować może w trzech trybach:
    - pełna moc,
    - średnia moc,
    - pełna moc stroboskop.
     
    Do jazdy w czarnej d***e wrzucam pełną moc, a gdy pędzę osiedlowymi dróżkami - korzystam ze średniej mocy. Na pełnej mocy latarka powinna działać ok. 1 godz., na średniej 3 godz. Nie jeździłem tak długo, więc na razie nie potwierdzę tych danych, ponadto muszę kupić nowe baterie, aby "test" był w miarę obiektywny.
     
    Bajer zarówno estetyczny, jak i zwiększający widoczność rowerzysty na drodze, to kolorowa obręcz w okolicach głowicy. Świetnie to wygląda, a ponadto łatwiej zauważyć rower z boku. Światło emitowane przez tę obręcz malowniczo oświetla pobocze. Poniżej zdjęcia wykonane w mieszkaniu.
     

     

     

     

     

     

     
    Mam nadzieję, że ten mini-test pomoże niektórym z Was w podjęciu decyzji. Jeśli macie pytania - śmiało walcie poniżej, postaram się odpowiedzieć na wszystkie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...