-
Liczba zawartości
317 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
12
Typ zawartości
Profile
Forum
Galeria
Blogi
Kalendarz
Collections
Zawartość dodana przez Gruby120
-
Mój bolesny rekord świata, czyli droga przez mękę
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Nie, na razie wystarczy mi lokalne śmiganie, a i nie wyrobię z czasem. -
Mój bolesny rekord świata, czyli droga przez mękę
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Nie mówimy o "pogorszeniu siły", tylko zaniku:). -
Mój bolesny rekord świata, czyli droga przez mękę
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Przód i tył jednocześnie? Nie sądzę. -
Mój bolesny rekord świata, czyli droga przez mękę
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Może i nie, niemniej nie hamował nic. -
Mój bolesny rekord świata, czyli droga przez mękę
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Hehe, błyskotliwe spostrzeżenie:). -
Mój bolesny rekord świata, czyli droga przez mękę
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Dzięki za miłe słowa:). @luxtorpeda - faktycznie, straszna dzicz, ale morale poszybowały pod nieboskłon:). -
Sobota, 16 czerwca 2012 r. Piękny dzień. Od rana nawalało słońce, a wieczorem kroił się mecz Polska - Czechy w ramach Euro 2012. Ten wolny dzień postanowiłem celebrować z kumplem, wspólnie wybierając się na wycieczkę. W planach mieliśmy pokonanie rekordu długodystansowego ustanowionego tydzień temu. Tym razem nosiliśmy się z zamiarem pokonania 60 km z uśmiechem na twarzy. Okazało się, że dla lamerów to stanowczo za dużo, tym bardziej gdy rzucają się na trudny teren z licznymi podjazdami. Nie mieliśmy wprawdzie dokładnie opracowanej trasy, ale przyświecała nam wizja podboju Sławkowa i okolic. Z Dąbrowy Górniczej jest to całkiem pokaźny kawałek drogi. Pierwszych 15 km połknęliśmy bez najmniejszych problemów, poruszając się głównie asfaltowymi drogami, klucząc między samochodami. Ot, przyjemne pykanie bez większego wysiłku. W Strzemieszycach urzekł nas widok taśmociągu - charyzmatycznej budowli, mającej koneksje z Hutą Katowice. Jest to ogromny taśmociąg, głośno pracujący, transportujący "cholera wie co". Następnie drałowaliśmy w okolicach Koksowni Przyjaźń, kontemplując piękną przyrodę. Na 19. kilometrze wpadliśmy wreszcie na ścieżkę rowerową prowadzącą do Sławkowa. W lesie co rusz mijaliśmy się z samochodami terenowymi biorącymi udział w jakimś lokalnym rajdzie. Wkrótce zaczęły się schody - piękne widoki zakłócały strome podjazdy, wymagające sporego wysiłku fizycznego. Wreszcie zapukaliśmy do bram Sławkowa. Miejscowość to mała, lecz wredna, bo intensywnie pofałdowana. Podjazd na rynek to małe Himalaje. Tutaj zaliczyliśmy pierwszy poważny postój - trza było uzupełnić płyny i zregenerować siły. Przycupnęliśmy na rynku, w cieniu, na ławeczce zafekaliowanej doszczętnie przez ptactwo. Mając nieco luzu, poczęliśmy z Bethonem wspominać czasy błogiego dzieciństwa, jak to szaleliśmy w temacie zbieractwa komiksów. Czas jechać dalej. Sławków okazał się być punktem najbardziej oddalonym od bazy na mapie naszej wędrówki. Zbieramy się i zjeżdżamy cholernie stromą ulicą, na szczycie której znajduje się rynek. Ciśniemy ok. 1,5 km, wbijając się na ścieżkę rowerową. Nagle kumpel się zatrzymuje, ja również. Robi kwaśną minę, z jego spojrzenia rozszyfrowuję, że nie jest dobrze. "Zgadnij..." - rzucił półgębkiem. "Tylko nie mów, że zerwałeś łańcuch!" - krzyknąłem łamiącym się głosem. Rozkuwacza się nie dorobiliśmy, a taka opcja oznaczałaby koniec wycieczki. Okazało się, że na ławeczce zostawił świeżo zakupione okulary przeciwsłoneczne, a także kask. Długo się nie zastanawiając, zawróciliśmy (Bethon wjechał w kupę, więc trzymałem się z dala, bo pryskał nią sowicie) i ponownie wspinaliśmy się - niczym Syzyf - pod stromą górę. Z jęzorami wywalonymi do gleby, dotarliśmy do ławeczki, lecz okazało się, że brakuje okularów. Miał je na nosie jeden z kilku kolesiów spacerujących nieopodal. Szedł w zaparte, że to jego okulary, hehe. W końcu rzucił tekst, że chce dolę (znaleźne), ale po krótkiej wymianie zdań odjechaliśmy z łupem. Wyjechawszy ze Sławkowa, na 30. kilometrze trafiliśmy do lasu. Gęstego, cholernie nieprzyjemnego z uwagi na wąską ścieżkę, niesamowite wertepy oraz zabójczą roślinność otulającą wspomnianą ścieżkę. Nie dość, że drałowaliśmy non stop lekko pod górkę, na tym końcu świata musieliśmy mieć się na baczności, aby nie zaliczyć gleby. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia na widok "łąki pokrzyw", jak ją ochrzciliśmy. Wielkie zielska, podobne do pokrzyw, bardzo boleśnie parzące (ponoć to jakiś toksyczny bluszcz). Chociaż staraliśmy się unikać kontaktu z nimi, nie sposób było uniknąć oparzeń. Bardzo nieprzyjemne doświadczenie, abstrahując od pięknych okoliczności przyrody oraz urokliwych zakamarków. Mimo wszystko staraliśmy się wyjechać z tego lasu jak najszybciej. 35. kilometr - po wyjechaniu z koszmarnego lasu zaczęła się wspinaczka i pojawiły pierwsze oznaki zmęczenia. Na wysokości 40. kilometra zaczęliśmy marzyć, aby znaleźć się jak najbliżej domu. Słońce nawało tak intensywnie, że powoli odechciewało nam się pedałować. Niestety, byliśmy cholernie daleko od bazy, w czym utwierdzało nas spoglądanie na mapę. Wokół wsie, polne drogi i my walczący z żywiołem. Odpoczynek i pierwsza refleksja, że przegięliśmy z tym wypadem. Spożywając ciepłą wodę wypatrywaliśmy sklepu. Na próżno. Wreszcie dotarliśmy do Tucznawy, gdzie napadliśmy na sklep. Mogliśmy napić się czegoś zimnego. Chłeptaliśmy niczym psy, siedząc na schodach sklepu usytuowanego przy głównym skrzyżowaniu wioski. Brak akcji, słabe dialogi... Chłopaki z remizy strażackiej wylegiwali się w słońcu czekając na jakiekolwiek zgłoszenie, panny na wydaniu kręciły się w ich sąsiedztwie, w trakcie 15-minutowego postoju pojawiły się 2, może 3 samochody. Co za życie, normalnie sielanka. Po "zatankowaniu", czyli na 50. kilometrze, żarty się skończyły. Do bazy zostało jeszcze 20 km i była to prawdziwa droga przez mękę. Każdy kolejny podjazd witaliśmy z daleka wiązką siarczystych przekleństw, lecz wizja zbliżania się do domostw motywowała nas do pedałowania. Ku pokrzepieniu, w Ząbkowicach doszło do zabawnego incydentu. Otóż poruszając się drogą publiczną "gęsiego", w samochodzie jadącym za nami siedziała jakaś fajtłapa, która nie mogła się zdecydować na wyprzedzenie nas. Jegomość siedział nam na ogonie, mimo że mógł śmiało wyprzedzać. Za nim ciągnął się sznur samochodów, kierowcy trąbili, a jegomość... w pewnym momencie ostro zahamował i ktoś zrobił mu z du*y garaż. Doturlaliśmy się do Dąbrowy Górniczej, w Gołonogu zrobiliśmy sobie przerwę przy skrzyżowaniu. Rozłożyliśmy się na trawniku (gdyby nie czujność kumpla, położyłbym się na gnieździe os!) niczym drobne pijaczki i sączyliśmy napoje. Przejeżdżający obok gliniarze zwolnili i zmierzyli nas, posądzając o picie alkoholu, ale zauważywszy butlę z wodą pojechali dalej. Dogorywając w cieniu, słuchaliśmy przebojów muzycznych dobiegających z samochodów czekających „na światłach". Najbardziej wkręcił nas numer Lady Gagi;), motywując do jazdy. Wszak baza była już niedaleko, zaledwie kilka kilometrów. Resztką sił wspięliśmy się na nasze maszyny i dopedałowaliśmy do bazy, wybierając trasę możliwie najbardziej płaską. Mój licznik wskazał przebyty dystans 70 km - nowy rekord świata. Ciekawostka. Jako że wczoraj słonko grzało równo, sporo piliśmy, około 3,5 litra płynów na głowę. Wycieczka trwała 6 godzin, więc wypadałoby oddać nadmiar płynów gdzieś w lesie. Nic z tych rzeczy, żadnemu z nas nie chciało się siku, bowiem wszystko wypociliśmy. Na koszulkach i spodenkach odkładała się sól, byliśmy mokrzy, a ponadto zrzuciliśmy po 2 kg z wagi. Odwodnienie totalne, jednak oboje nadrobiliśmy to wieczorem, kibicując naszej kadrze narodowej podczas zakrapianych imprez. Tytułem dygresji - szkoda, że wynik meczu pogrążył biało-czerwonych i mamy pozamiatane... Konkluzja jest taka, że 70 km to stanowczo za dużo (dla lamerów) na zwykłą wycieczkę w leniwą sobotę. Do takich dystansów trzeba mieć kondycję i zdrowie. W moim przypadku, mniej więcej na 50. kilometrze daje o sobie znać kręgosłup w odcinku lędźwiowym, więc podjazdy to katorga. Regularnie trzeba robić przerwy na odpoczynek, wykonać kilka skłonów, pomachać przeszczepami, rozciągnąć mięśnie et cetera, sporo pić. Dystans 40 km wydaje się być w sam raz na wycieczkę, aby z jazdy czerpać radość. Oczywiście wszystko zależy od ukształtowania terenu (my mieliśmy sporo morderczych podjazdów) i warunków atmosferycznych. (...) Bethon, dzięki za wspólne szaleństwo. Niewiele brakło, aby do wycieczki w ogóle nie doszło. Otóż kilka dni temu solidnie zasuwałem podczas burzy. Żaliłem się nawet, że wskutek zmoczenia klocków hamulcowych musiałem hamować podeszwami. Gdy w przeddzień opisywanej wyprawy wyskoczyłem na rower, nadal nie miałem czym hamować. Odkręciłem klocki i okazało się, że po okładzinie zostało wspomnienie - wykończyłem klocki brodząc w błocie i piasku. Ostrożnie podjechałem więc do sklepu i nabyłem nowe klocki. Wreszcie czuję, że hamuję. Nowe klocki są znacznie, znacznie skuteczniejsze niż montowane fabrycznie w mojej maszynie. To by było na tyle. Wielka przygoda rowerowa za mną. Na celowniku mam wciąż wycieczkę 100-kilometrową, ale mając na uwadze opisane powyżej doświadczenia, nie rzucę się na takową zbyt szybko. Czeka mnie jeszcze sporo treningu. Niemniej kiedyś dokonam tej sztuki. Pozdrower! PS Poniżej trasa przejazdu. Niestety telefon zdechł i nie zarejestrował końcówki wyprawy. Tutaj znajdziesz wersję online. Rowerowy lamer - blog do polubienia!
-
Mój pierwszy, supermenowy szczupak
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Kolejny rower obowiązkowo będzie z tarczami:). -
Mój pierwszy, supermenowy szczupak
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Ja w dzieciństwie również złamałem obojczyk, na szczęście nie rwie na zmianę aury:). -
Mój pierwszy, supermenowy szczupak
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Muszę o tym pomyśleć. Czyżby drzemał we mnie ukryty talent? -
Rowerowe szczęście na tym łez padole
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Nie, wyschło albo je zasypano - jakoś tak. -
Rowerowe szczęście na tym łez padole
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Las mieszczący się między dąbrowskim osiedlem Mydlice a sosnowieckim hipermarketem Auchan. -
Niedawno kumpel zapytał mnie, spoglądając litościwie na rower, czy myję maszynę. Odrzekłem z pełną powagą, że owszem, regularnie - gdy pada deszcz. Tak już mam, że do pewnych rzeczy i spraw nie przykładam większej wagi, więc burza, ulewa jest dla mnie doskonałą okazją do pedałowania oraz darmowej myjni. Połknięty bakcyl rowerowy w moim przypadku ma to do siebie, że lubię się upodlić. Im więcej błota, tym lepiej, a i huragan nie jest mi straszny. Gdy wczoraj w godzinach wieczornych zasuwałem z rodziną w centrum handlowym i na niebie zebrały się czarne chmury, zacząłem przebierać nóżkami. Po kilku minutach lunęło, więc obwieściłem uroczyście, że czas najwyższy zbierać się do domu. Żona widzi już błysk w mym oku, więc nie protestuje. Ba, nawet jest zadowolona, że wreszcie zająłem się czymś w miarę pożytecznym i kibicuje mi. Jako że z nieba zaczęły walić błyskawice, w aucie podkreśliła ok. 7 razy, abym nie wybrał się do lasu, bo to niebezpieczne. Na chacie wskoczyłem w uniformy rowerowe i czym prędzej wypadłem z domu. Pierwszy kilometr w strugach deszczu za mną, drugi kilometr w strugach deszczu za mną, jestem kompletnie przemoczony. "Jadę do lasu!" - zakołatało w mojej łepetynie i po kilku minutach kluczyłem między drzewami. Ścieżki były niesamowicie śliskie, a zmoczone hamulce reagowały z wydajnością nie większą, jak 30%. Pedałowałem więc ostrożnie, tym bardziej że robiło się ciemno, a w gęstym lesie podczas opadów światło z mojej zawodowej latarki było skutecznie absorbowane. Powoli, skupiając się na uślizgach kół i pseudohamulcach, brodząc w głębokich kałużach, przeprawiłem się przez las, aby w końcu wypaść na osiedle. Kręciłem kolejne kilometry, zmagając się z okropnym wietrzyskiem i wodą zalegającą na ulicach, jednocześnie dohamowując tu i ówdzie podeszwami. Po godzinie jeżdżenia, przemoczony do ostatniej nitki, postanowiłem zaliczyć jeszcze jeden przejazd przez las. Zdążyło się już ściemnić, ale jak hardkor, to hardkor! Hamulców brak, jadę ostrożnie, woda z liści, które potrącam, leje się na mnie wiadrami, wieje jak na Syberii, walą błyskawice. Wreszcie wjeżdżam na najbardziej "akrobatyczny" odcinek, lawiruję, klamki wciskam w konstrukcję kierownicy, przede mną mała, stroma górka i... Leeecęęę... Opony ześlizgnęły się bezwładnie ze stoku, rower glebnął, a ja przeleciałem przez kierownicę. To był klasyczny lot kosząco-nurkujący w wariancie "na Supermena" z płaskim lądowaniem. Znalazłem się dobre 2 m przed rowerem. I choć "prawie" robi różnicę, wyglądałem mniej więcej tak: Zaliczając glebę, odruchowo pozbierałem się i zacząłem oględziny. Ja - w porządku. Rower - w porządku. Światła są i pięknie oświetlają błoto, licznik nie wyskoczył z bazy, sakwa nie wypluła zawartości. Można jechać, chociaż lewa łapa szczypie. Sięgnąłem jeszcze po bidon, aby z ust wypłukać błoto. Wsiadłem na rower, rechocząc sam z siebie. Gdyby ktoś siedział mi na ogonie, pomyślałby, że jestem opętany i miota mną szatan;). Nie mogłem opanować śmiechu, mimo że w głowie kołatały mi słowa żony. Gdyby faktycznie trafił we mnie piorun lub wskutek gleby straciłbym przytomność, na tym odludziu nieprędko by mnie znaleziono. Niemniej wychodząc z domu poinstruowałem małżonkę, że w razie kapy może mnie namierzać u operatora sieci komórkowej. Wyjechałem z lasu i w świetle latarni ujrzałem ranę (w zasadzie lekkie obtarcie) na jednym z palców, a przede wszystkim błoto zalegające na kurtce i nogach, którego całkiem grubą warstwę zgarnąłem podczas ślizgu. Wyglądałem jak podrzędna, upośledzona, źle prowadząca się świnia hodowlana. Taki wypadek to nie wypadek, więc pojeździłem jeszcze chwilę, aby wreszcie kołować do domu. W przemoczonych ciuchach, butach chlupiących, ściorany, upodlony i za######iście szczęśliwy. Długo musiałem szorować paznokcie, aby wydostać zalegające pod nimi błoto, hehe. Żarty się skończyły - rozglądam się za kaskiem na swój zakuty łeb:)... Pozdrower! Rowerowy lamer - blog do polubienia!
-
Z tego co pamiętam, to rodzice mogli by zniknąć między 15 a 20 rokiem życia dziecka:), więc mam jeszcze trochę czasu. A później nie zostanie nic, jak pogodzić się z ew. chwilowym buntem, starając się opanować sytuację, hehe.
-
Być może, w takim razie dobrze, że nie opowiadałem o Smoku Wawelskim;).
-
Dzisiejszy wpis to wersja short, bowiem nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego, za to było śmiesznie. Jako że w rowerowanie wciągam swojego pierworodnego, w miarę regularnie jeżdżę z nim (zazwyczaj 12, 13 km – tak zwykle wychodzi). Zgodnie z maksymą "Nie ma lipy!", nie oszczędzam synka, lecz cioram go jak najwięcej w lesie. Dzisiaj na Śląsku były przelotne opady, więc w lesie nie brakowało błota. Miejscami było tak ślisko, że i ja spadłem z siodełka, ratując się przed glebą, a młodzian zaliczał wywrotki regularnie. Wspólna jazda to wspólnie spędzany czas, reprymendy, wskazówki, rozmowy o wszystkim i o niczym. W pewnym momencie zacząłem wkręcać młodziaka, że nie można uczęszczać wybranymi ścieżkami, bo w lesie są drzwi. Nie minęło 15 minut, a na końcu zapomnianej dróżki, którą jechaliśmy po raz pierwszy, ujrzeliśmy taki oto widok... Młodzian stanął jak wryty, ja parsknąłem śmiechem. Kiedyś opowiadałem mu o bocianach i kapuście... Rowerowy lamer - blog do polubienia!
-
Ja również życzę sukcesów. Trening czyni mistrza - nawet rowerowy lamer może pokonywać spore odległości o sile swych wątłych mięśni:).
-
Hehe, dobre. Ja zaliczę kilka "pięćdziesiątek", a później rzucimy się z kumplem na 100 km. Ot, wycieczka na cały dzień. Trasę mamy już zaplanowaną, ale nie chcemy przesadzać - poczekamy aż oboje dojrzejemy do tego, aby nie wyciągnąć kopyt, bo dzieci trzeba odchować. :)
-
Pogrzeb w moim blogu - znajdziesz "test".
-
Dzięki, jest jazda!
-
Może i szybciej, ale czy wygodniej? Poza tym po zdjęciu opony mogę ją dokładnie obejrzeć w celu namierzenia ew. paszkwila w niej tkwiącego.
-
Stało się, dzisiaj przełamałem barierę psychologiczną, wreszcie przeskoczyłem nad poprzeczką, która ustawiłem względnie wysoko. W towarzystwie kumpla (BTH) zaliczyłem trasę o długości 50 km. Na samą myśl o tym wydarzeniu dęba stają włosy na plecach, bo niespełna dwa miesiące temu nie tyle miałbym z tym problem, co byłoby to niemożliwe. Nie obyło się bez przygód i głupawki. Czego doświadczyliśmy i ile schudłem, przeczytasz o tym poniżej. Dysponując sporą ilością czasu i mając motywację, wespół z BTH wybraliśmy się w trasę objazdową: dom - park Zielona - Pogoria III - Pogoria IV - Ostra Góra - Sikorka - Ujejsce - Pogoria IV - Pogoria III - centrum Dąbrowy Górniczej - dom. Ufff... Wyruszyliśmy o godz. 11.00, nieco "wczorajsi". Ja położyłem się spać ok. godz. 4.00, a kumpel-kibic zatankował poprzedniego wieczoru co nieco napojów wyskokowych. No, ale jak jest ustawka, to trzeba się pozbierać. Wyruszyliśmy więc nie tryskając optymizmem, ale chłopaki nie płaczą. Po przejechaniu kilku km zaczęło "płakać z nieba", co dało nam sporo radochy. Po zaliczeniu 15 km byliśmy już wystarczająco pobudzeni, zaczęła się delikatna wspinaczka na Ostrą Górę - drogami publicznymi, na okrętkę, konsekwentnie przed siebie. Z daleka góra wygląda umiarkowanie przerażająco, ale im bliżej, tym bardziej straszy. Wreszcie dotarliśmy do stóp góry, wjechaliśmy w las i zaczęła się wspinaczka. Ufff, pot mieszał się z deszczem spływającym po twarzy i nie tylko, sapaliśmy wniebogłosy, głośno komentując okoliczności natury. Po ok. kilometrowym podjeździe, momentami bardzo stromym jak na lamerów, wreszcie zastaliśmy płaski szczyt, a później z górki na pazurki. Oboje dysponujemy v-brake'ami, więc deszcz nam nie pomagał - trzeba było się pilnować, aby wyrobić na każdym zakręcie. Jadąc ok. 3 m za kumplem dostałem prosto w oko grudką błota, co boleśnie skłoniło mnie do zachowania większej odległości. Po kilku minutach wylądowaliśmy na Sikorce, a stamtąd zaliczyliśmy Ujejsce. Ujejsce to miejscowość piękna, tyle że cholernie pofałdowana - długi podjazd polną drogą nie należał do specjalnie relaksujących, więc dorwała nas głupawka. Oto znaleźliśmy świetnie zakamuflowany czołg, czekający na okazję do oddania strzału. Znalazł się i bunkier (autentyk). I choć w koledze odezwał się zew natury... ...zdecydowaliśmy, że zbojkotujemy tę militarną okolicę niczym dzieci-kwiaty. Popędziliśmy na Pogorię IV, aby przebić się przez las i wylądować na Pogorii III. Przed wyjazdem pouczyłem kolegę, że na taki wypad wypadałoby zabrać ze sobą zapasową dętkę, aby ewentualnie zaoszczędzić sobie spacerku. Wykrakałem, tyle że to ja złapałem laczka. Niewiele brakowało, abym zaliczył glebę, lecz uszedłem z życiem. Mając już wprawę w zmienianiu dętki, z fantem uporałem się w kilka chwil, przy okazji powstał film instruktażowy, jak poradzić sobie z taką operacją w warunkach polowych. http://www.youtube.com/watch?v=zeZdBuBGFgo Bez ekscesów dotarliśmy w okolice swych domostw. Kolegę odstawiłem pod klatkę (jak za dawnych czasów, yo! , ale spojrzawszy na licznik stwierdziłem, że wynik rzędu 47 km to profanacja, więc dobiłem w pobliskim lesie 3 km i grzecznie wróciłem do domu, zaliczając zasłużony prysznic. Waga wskazała ubytek rzędu 0,7 kg, lecz zrzucam to na karb odwodnienia. Mam nadzieję, że jutro odnotuję niewielki przyrost masy. Edit: Następnego dnia wszedłem na wagę i przecierałem oczy ze zdumienia - wskazywała ponad 1 kg mniej! Przed wycieczką ważyłem 116,7 kg, a dnia następnego 115,4!!! Przy czym jadło i napitek spożywałem w normalnym trybie! Mogłoby się wydawać, że po przejechaniu 50 km nogi odpadną, lecz nic z tych rzeczy. Po dojechaniu na chatę byłem wprawdzie zmęczony jak koń po westernie, wręcz śpiący (mało snu poprzedniej nocy), ale nogi (ogólnie ciało) nie dawały o sobie znać. Kondycja rośnie, organizm przyzwyczaił się do tego rodzaju wysiłku. Jest dobrze. Zamiast uwalić się na kanapie, po godzinnej przerwie wybrałem się z rodzinką na sobotni spacerek. Tym razem samochodem, pojechaliśmy... do parku Zielona, na Pogorię III oraz IV. Uradowany jak dzieciak i dumny niczym paw pokazywałem żonie, jaką trasę dzisiaj zaliczyłem, malując palcem po horyzoncie. To był wspaniały dzień, świetnie spędzony - najpierw w doborowym towarzystwie kumpla, z satysfakcjonującym wysiłkiem, a później w rodzinnym gronie. Z przyjemnością spędzałbym takich więcej, ale życie dorosłego człowieka to nie bajka... Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen! Rower wkręcił mnie konkretnie i dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez jazdy na dwóch kółkach. Oglądam filmiki na YT o tematyce rowerowej, myślę o trasach (coraz dłuższych), połknąłem bakcyla z domieszką błota. W przyszłym sezonie na pewno kupię porządny sprzęt (może 29er?) i będzie się działo. Plan na bieżący sezon to nakręcenie 1500 km i zrzucenie kilku kilogramów. Mam nadzieję, że się uda. W pojedynkę lub towarzystwie. Pozdrower! Mój blog zmierza konsekwentnie do 10 000 wyświetleń. Czas najwyższy rozejrzeć się za tortem... Dzisiaj pękło: 50 km Stan licznika: 570 km
-
[Odchudzanie] Jazda na rowerze a spadek masy ciała
Gruby120 odpowiedział Gruby120 → na temat → Dieta i odżywianie
U mnie wreszcie coś się ruszyło, tj. skala na wadze wskazała mniej o 3 kg. Stało się to po dwóch 40-kilometrowych przejażdżkach. Jutro walczę z 50 km, więc sprawdzę wagę dokładnie przed i po wypadzie. -
Rowerowe szczęście na tym łez padole
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
Dzisiaj zaliczyłem 40 km i nic nie boli. Widocznie ostatnio bolało, bo zrobiłem długi dystans po 1,5-tygodniowej przerwie. @Jasinski Na fabrycznych:). 26x195. -
Rowerowe szczęście na tym łez padole
Gruby120 dodał komentarz → Gruby120 wpis na blogu → Rowerowy lamer
A jak je rozgrzać, żeby nie bolało po przejechaniu 35. kilometra?