Skocz do zawartości

Iwon304

Nowy użytkownik
  • Liczba zawartości

    6
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Dodatkowe informacje

  • Imię
    Iwona
  • Skąd
    Warszawea

Osiągnięcia użytkownika Iwon304

Świeżak

Świeżak (1/13)

  • Conversation Starter
  • Od tygodnia
  • Od miesiąca
  • Od roku

Ostatnio zdobyte

0

Reputacja

  1. Iwon304

    SŁOWACJA 2009

    Rok 2009 rozpoczęłam, moją dotychczasową najdalszą podróżą rowerową z Przemyśla, przez Bieszczady, w słowackie Tatry Wysokie. Wyjechałam w Dzień Dziecka o 7.00 z dworca wschodniego, pociągiem do Przemyśla. Praktycznie zaraz po wyjeździe z miasta, zaczęły się ciężkie podjazdy, a tuż przed samym Sanokiem trafiłam na taką serpentynę, że po chwili wymiękłam i rozbiłam się w okolicy Tyrawy Wołoskiej przy strumieniu, po przejechanych ledwie 55 km. Wtedy po raz pierwszy nocowałam na dziko, co ostatnio zdarza mi się coraz częściej. Kolejnego dnia przed południem byłam już w Smerku, w końcu to był dystans zaledwie 84 km. Ponieważ nie miałam upatrzonego wcześniej campingu, stwierdziłam że w takim miejscu jak to nie będzie z tym problemu, zaczęłam się rozglądać za czymś odpowiednim. Pierwszy napotkany drogowskaz doprowadził mnie do Widety, ale żeby się tam dostać musiałam wtoczyć się spory kawałek pod górę, na miejscu trafiłam na interesującego starszego pana, który poinformował mnie że camping owszem jest, ale cały socjal (kuchnia i natryski) jest w przebudowie. Okazało się jednak, że ten pan ma sentyment do turystów rowerowych, gdyż sam tak podróżował kiedy pozwalało mu na to zdrowie. Zostałam,więc i korzystałam z prywatnej łazienki gospodarzy. Dowiedziałam się też przy wspólnej kawie, że mam przyjemność poznać emerytowanego przewodnika górskiego, który w swoją podróż poślubną pojechał z żoną na mazury, rowerami. Później organizował też tego typu wycieczki dla młodzieży, przy współpracy z PTTK. Po wspólnej kawie i rozbiciu namiotu postanowiłam pojechać w plener do rezerwatu Sinych Wirów. Niestety dojechałam jedynie do Brzegów Górnych, gdyż po drodze znalazłam świeżo wyklutego wróbla i zabrałam go do plecaka. Skoro już go wzięłam, postanowiłam się kogoś poradzić co z nim zrobić, akurat przypadkiem spotkałam leśniczego pod sklepem, który od razu uświadomił mi, że nikt się wróblem nie zajmie, bo nie jest to gatunek zagrożony, a poza tym takie są prawa natury… Zdechł, więc na przystanku, gdzie go zostawiłam zawiniętego w chusteczkę, bo to tylko wróbel był. Rano próbowałam wejść na Smerek, ale tylko zmokłam po drodze, nim doszłam na szczyt, mgły opanowały na tyle połoninę, że widoczność była praktycznie zerowa. Wróciłam mokra i wściekła do namiotu, po czym ze złości zasnęłam, zresztą pogoda była taka że nic innego mi nie pozostało. Dopiero wieczorem kiedy poszłam się wyplumkać, w domu państwa przewodników dostałam kawę i nasłuchałam się różnych historii. Między innymi o dziewczynie, która w wieku osiemnastu lat zaczęła podróżować stopem po Europie i Azji,i pewnie robi to nadal, a oni mieli okazje ją podwieźć kiedy akurat przejeżdżała przez Bieszczady. Wieczór po tak kiepskim dniu, był naprawdę udany. Cały kolejny dzień spędziłam na rowerze, a ponieważ teren po którym się przemieszczałam nie należał do najłatwiejszych, więc wykręciłam ledwie 153 km. i dojechałam do słowackiego miasta Bardejow. Myślałam że dojade dalej, ale zamiast skręcić na Poprad, skierowałam się na Presov i straciłam tak 20 km., co mnie zniechęciło do dalszej jazdy, zresztą i tak robiło się już ciemno. Problem był z noclegiem, w mieście raczej ciężko o camping, a na dziko nie chciałam nocować, bo po słowackiej stronie jest strasznie dużo cyganów, nie żebym była uprzedzona, tylko że odradzali mi to także przewodnicy, u których wcześniej nocowałam. W końcu udało mi się znaleźć jakiś „Penzion”, ale nie bardzo wiedziałam jak się do niego dostać – drzwi zamknięte, dopiero taksówkarz który koczował pod tym pensjonatem poinformował mnie, że recepcja jest na dole w pubie. Pomógł mi się nawet zakwaterować, ponieważ całkiem nieźle mówił po polsku, a to dzięki swojej żonie, która pochodzi z Rzeszowa. Resumując całkiem nieźle przywitali mnie pierwszego dnia na Słowacji, dostałam pokój za jedyne 12E, a rower mogłam wstawić do bocznej Sali w pubie, z której akurat nie korzystano. Po drodze zwiedziłam też muzeum Andy’ego Warhola w Medzialoborcach. Pamiętam, że miałam problem z trafieniem i zatrzymałam się w sklepie, żeby zapytać o drogę, a tam zakupy robiła jakaś kobieta, która podjechała na rowerze i jak sama powiedziała: „Doprowadzi mnie do tych Warchołów”. Z Bardejowa wyjechałam z samego rana, obaliłam tylko kawę w pubie, w którym zaparkowałam mojego bicykla i śmignęłam 103 km. do Tatrańskiej Łomnicy. Najciekawszy był widok jakieś 20-30 km. przed Łomnicą. Jadąc miałam przed sobą widok na góry, z ogromną ilością śniegu jak na te porę roku, typowo pocztówkowy obraz. Kiedy rozbijałam się na campingu stały może 3-4 przyczepy, ale już następnego dnia plac był wypełniony w 2/3 przyczepami. Była to trochę niemiła niespodzianka, gdyż zasnęłam sobie z przekonaniem, że nie będzie kolejek do wieczornego prysznica, a po przebudzeniu uświadomiłam sobie, że ludzie z przyczep campingowych na niemieckich rejestracjach, będą okupować w godzinach szczytu szalety nieprzyjemnie przy tym szprechając (nie jestem uprzedzona po prostu nie podoba mi się niemiecki akcent). Żeby dobić mnie do reszty, popsuła się pogoda i mżyło cały dzień, więc o wyjściu w góry nie było mowy. Tego dnia podjechałam sobie tylko do Belianskiej Jaskyny, która miała całkiem niezły metraż i była bardzo dobrze zachowana, ponieważ słowaccy zadbali dostatecznie wcześnie o to żeby nikt nie poobrywał stalaktytów i stalagmitów. Siódmy dzień mojego wyjazdu była naprawdę emocjonujący, chyba nigdy wcześniej nie podniosła mi się tak adrenalina we krwi. Jak już wspomniałam w tatrach było wyjątkowo dużo śniegu jak na czerwiec, a moim głównym celem przyjazdu tutaj było wejście na Gerlacht, całe szczęście miałam problemy z odnalezieniem szlaku, żeby tam wejść. Wstałam rano i poszłam na peron kolejki elektrycznej, żeby dojechać do Tatrańskiej Polany - punktu wypadowego na Gerlacht, niestety kursowała dopiero od 8.00, więc poszłam tam z buta. Kiedy zaczęłam podchodzić pod Polski Hreban nie wiedziałam jeszcze, że będą potrzebne raki, a i czekan by nie zaszkodził. Myślałam też, że trafie na drogowskaz w stronę Gerlachtu, w między czasie na szlaku zaczęły się pierwsze pokrywy śnieżne, po których wchodziłam na czworaka. A kiedy pokonałam jedną taką o dosyć ostrym nachyleniu i zaczęło się robić coraz zimniej, zastanowiłam się nawet przez chwilę czy nie zawrócić, ale dreszcz przeszedł mi po karku na myśl, że będę musiała wracać tą samą drogą, więc podchodziłam dalej. Z Polskiego Hrebanu poszłam na Vysoką Vychodną i to był chyba błąd, bo wiało tam tak, że miałam problemy z oddychaniem co tylko spotęgowało mój strach przed zejściem. Tak to już jest, że wejść to nie problem, tylko weź później człowieku zleź z tej góry. Schowałam się między skałami gdzie były przykręcone stalowe tabliczki z wyszczególnionymi wszystkimi szczytami, na które miałam widok, żeby się trochę uspokoić i zastanowić nad droga powrotu. Wiedziałam tylko, że nie wrócę tą drogą, którą przyszłam, bo nie dam rady schodzić tyłem po tym śniegu, z drugiej strony było oczywiste, że na każdym szlaku, na tej wysokości będzie śnieg, ale wolałam być nieświadoma tego co mnie czeka. W końcu postanowiłam przejść Bielovodską Doliną na polską stronę tatr, gdzie szlaku nie było widać praktycznie w ogóle, bo wszystko było pokryte śniegiem. Schodząc parę razy wpadłam w poślizg, a potem zaczęłam się turlać, dzięki czemu wzrosło mi trochę tempo marszu, ale wszystko to to kosztem poobijanego tyłka i paru siniaków. Dopiero jak zeszłam kilkaset metrów niżej, zrobiło się cieplej i zalegający śnieg zmienił się w strumień płynący po szlaku. Kiedy wreszcie doszłam do przejścia granicznego Łysa Polana/ Tatrańska Javorina była już godzina 18.00. W mokrych butach poszłam do sklepu przygranicznego, bo dopiero teraz dotarło do mnie jak bardzo jestem głodna. Spytałam sprzedawcy ile jest km. do Tatrańskiej Łomnicy, dokładnie nie wiedział, ale było ok. 37 km., na szczęście za niecałą godzinę miał przyjechać ostatni autobus. Nie ma co czasami mam więcej farta niż rozumu. Następnego dnia miałam dosyć gór, przynajmniej tych wysokich, pojechałam więc w tatry niskie. A dokładniej po drabinach i belkach weszłam na Suchą Bele, dawnym korytem strumienia. Wystartowałam z Podlesoka (64 km. od Tatrańskiej Łomnicy), żeby w cztery godziny obrócić na górę i z powrotem. Wieczorem wracając przez Poprad na camping, opadłam z sił do tego stopnia, że ledwie dojechałam, chociaż na rowerze zrobiłam lekko ponad 100 km. Dzień kryzysu, chyba nadwyrężyłam mięśnie, bo każdy krok kosztował mnie sporo bólu. Chodzenie sprawiało mi ból, więc wjechałam kolejką linową na Skalne Preso, potem poszłam do muzeum TANAP, a że to już wszystkie atrakcje jakie znalazłam w Tatrańskiej Łomnicy, to kupiłam sobie litrowego Złotego Bażanta i w parku się nim delektowałam, bo na zakwasy podobno najlepszy jest browar. Chociaż cały poprzedni dzień odpoczywałam, to nie czułam się zregenerowana. A trasa, którą miałam do pokonania tego dnia była pełna podjazdów. Nawet muchy, których plaga dopadła mnie przy wyjeździe TPN, nie była w stanie zdopingować mnie do szybszej jazdy. Dlatego kiedy zobaczyłam na horyzoncie tabliczke z informacją o skansenie „Liptovske Muzeum Ruzomberok” nie zastanawiałam się nawet minuty, był to też pretekst żeby zrobić sobie postój. Planowałam dojechać do Małej Fatry i wejść przed zmrokiem na jakąś niedużą górę, ale kiedy rozbiłam już namiot w Trusalova, to słońce zaczynało już zachodzić, więc wykręciłam rundkę po okolicy, bo widoki były nieziemskie – rzeka przepływająca pomiędzy górami, a po drugiej stronie śmigam sobie ja. Licznik na koniec dnia wskazywał 114 km. Dzień zwiedzania, przed południem pojechałam do Martin zobaczyć skansen: „Muzeum Slovenskiej Dediny”. Ogromny obszar ponad 20 hektarów z zabytkowymi budynkami z przed kilku wieków. Nie czekając na przewodnika, zaczęłam kręcić się po skansenie, ale przewodniczka i tak mnie znalazła i niestety koniecznie chciała mi pokazać kościół, który ze względu na cenne malowidła w środku był zamknięty dla zwiedzających. Niewiele zrozumiałam z tego co ta kobieta do mnie mówiła, ale wspomniała coś o obchodach świąt w Krakowie, które dopiero wieczorem skojarzyłam po telefonie do brata kiedy powiedział mi, że jakieś święto jest bo sklepy są zamknięte. Jeżeli chodzi o sprawy religii, to jestem straszną ignorantką, dlatego wszystkie sakralne zabytki zwiedzam jedynie z zewnątrz. Następnym moim celem turystycznym był Orawski Podzamok. Ogromny zamek posadowiony na skale, który według legendy: „wybudował sam czart”. Wieczorem tuż przed samym campingiem, jakieś 20 km. złapała mnie burza, przeczekałam ok. godzinę na przystanku i było po deszczu, chociaż urwanie chmury było dość intensywne, w dodatku urozmaicone wyładowaniami, z piorunami i grzmotami. W związku z czym moje pranie zostało doszczętnie zgnojone, ale całe szczęście, kobieta z recepcji zaoferowała się, że mi wszystko wysuszy do rana. Odwirowała, a następnie powiesiła moje ciuchy na grzejniku, oczywiście nieodpłatnie, także następnego dnia o 6.00 rano przed wyjazdem, nie musiałam upychać mokrych, ciężkich ciuchów po sakwach. Z Trusalova pojechałam do Zakopanego, nigdzie po drodze się nie zatrzymując. Dystans jaki pokonałam, to zaledwie 101 km., ale tego dnia było wyjątkowo zimno, więc po dojechaniu na miejsce wskoczyłam pod gorący prysznic i poszłam do knajpy rozgrzewać się dalej grzańcami. Miałam nieodparte wrażenie, że po tej stronie tatr jest zdecydowanie zimniej. Na domiar złego trzynastego dnia mojej podróży, było pochmurno i siąpił drobny deszcz, kręciłam się, więc po sklepach z suvenirami, aż kupiłam sobie przewodnik po Zakopanem. Chociaż nie miałam zbyt wiele czasu na jego zgłębianie, bo przed wieczorem aura się odmieniła, a ja żeby uratować choć część dnia poszłam na Nosala. Dwa ostatnie dni przeznaczyłam na chodzenie po szlakach. Pierwszego dnia poszłam Doliną Małej Łąki na Kasprowy Wierch, a drugiego dnia przez Kondratową Hale na Czerwone Wierchy, na koniec zeszłam z Ciemniaka do Kościeliska. Z Zakopanego wróciłam pociągiem, po drodze do dworca miałam zabawną sytuacje, kiedy przeprowadzałam rower przez jakieś rozkopane rondo z butki, z suvenirami wyskoczył sprzedawca po czym rozejrzał się na wszystkie strony, zobaczył że jestem sama i pyta: dlaczego to tak na rowerze w pojedynkę, przecież to niebezpieczne itp. Nie wiem czemu, ale tego typu pytania słyszę dość często, tak jakby Polska była jakimś dzikim krajem, w którym samotne kobiety nie powinny podróżować. W pociągu miałam wykupioną miejscówkę, w przedziale siedziałam tylko z jedną kobietą, która sporo mi opowiadała o tym jak w moim wieku podróżowała stopem.
  2. Iwon304

    WSTĘP

    Przed rokiem 2008 moją najdalszą wyprawą rowerową był wyjazd pod Warszawę na działkę do Dręszewa. Nawet nie pamiętam ile wtedy zrobiłam kilometrów. Natomiast moje wyjazdy turystyczne na rowerze zaczęły się w maju 2008r., kiedy pojechałam na cztery dni do Białowieży. Akurat miałam parę dni wolnego w pracy, więc wyjechałam w poniedziałek o 6.00 rano, i po 232 km. dotarłam na miejsce. Pamiętam, że tego dnia nie było zbyt gorąco, a jakby tego było mało ok. 20 km. przed Hajnówką zaczął kropić drobny deszcz, więc na miejsce dojechałam cała przemoczona. Moje sakwy też nie były przeznaczone do podróżowania, nadawały się co najwyżej do transportu zakupów ze sklepu przy słonecznej pogodzie, w związku z czym nie miałam nawet suchych rzeczy do przebrania, to była naprawdę ciężka noc. Po zdobyciu pewnego doświadczenia, zaopatrzyłam się w nowe sakwy i miesiąc później postanowiłam pojechać do Zakopanego, zwiedzając po drodze jak najwięcej parków narodowych. Pierwszego dnia, tak jak zaplanowałam udało mi się dojechać do Nowej Słupi (205 km.), na z góry upatrzony camping. Kolejny dzień to oczywiście zwiedzanie już z buta ŚPN. Po drodze do Zakopanego udało mi się też zobaczyć Ojców, oraz przejechać przez najdłuższą wioskę w Polsce, czyli Zawoje i B.P.N. Oczywiście chciałam zobaczyć jak najwięcej, więc robiłam sobie jedno-, dwudniowe przerwy między poszczególnymi etapami podróży, dzięki czemu wjeżdżając do Zakopca miałam przejechanych 930 km., co przyczyniło się niestety do pęknięcia ścianki bocznej tylnej opony, która była dodatkowo obciążona przez bagaże. Ponieważ miałam trochę ograniczony budżet, więc nie było mowy o wymianie opony, ale miałam za to igły i nici i udało mi się zszyć na tyle dziurę, że następnego dnia dojechałam jakoś bez bagażu do szlaku na Morskie Oko i wróciłam bez problemu na camping w Jaszczurówce, a ostatniego dnia doprowadziłam załadowany rower z sakwami do dworca PKP. Niestety z racji kończącego się urlopu, finansów i drobnych usterek, nie mogłam nawet marzyć o powrocie do Warszawy na rowerze. Ale jednego się nauczyłam, od tamtej pory zawsze przed większą wyprawą sprawdzam stan opon!!!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...