Historia z dziś, a właściwie już wczoraj.
Wracam do domu, ale godzina całkiem jeszcze przyjemna, więc czemu nie zrobić dodatkowych paru kilometrów, przy okazji skoczyć do piekarni i kupić coś na kolację. Odbijam z głównej drogi, na początek 600 metrów idealnie gładkiego, szerokiego asfaltowego zjazdu. Mając 50-parę na budziku kątem oka zauważam poruszający się z lewego pasa cień. I było dobrze, dopóki nie zmienił się w czarne kocisko, które próbuje przedostać się na drugą stronę ulicy. Dłonie na klamki, hamulce w ruch, w głowie wspomnienia wcześniejszych szlifów. Sierściuch jednak wbił się idealnie między koła. No, prawie idealnie. Sądząc po sile uderzenia i odgłosie w stylu "miaaaa-khhhhhhhhhh-aaauuuł" grzbiet kota doznał bliskiego spotkania z tylnym kołem.
Zatrzymałem się kilkadziesiąt metrów dalej, śladów kota czy choćby krwi zero. Szkoda jednak zwierzaka, więc wróciłem wyżej i zacząłem go szukać. Niestety w obliczu sporej zarośniętej łąki i ciągnącego się dalej lasu musiałem skapitulować.
Żeby atrakcji nie było zbyt mało, pięć kilometrów dalej czekały już na mnie dwie sarny. Tu już jednak było pod górę, więc jechałem wolniej i zobaczyłem je znacznie wcześniej. Szczęśliwie czegoś się wystraszyły i zawróciły do lasu.