Nic nie mów nawet. Kilka dni temu w pewnej dechami zabitej podkołobrzeskiej wiosce dopadły mnie 3 średniej wielkości, przeraźliwie zajadłe kundle. Mam srebrne buty i chyba to one je tak rozwścieczyły. Wypadły z podwórka z takim ujadaniem i nienawiścią, że aż się wzdrygnąłem. Odkopnąć takiego od siebie się nie da. Raz, że to zwinne jest strasznie, dwa, że w spdach nie bardzo jest jak. Ok, no więc "ostro depnąłem", tyle że za gospodarstwem była górka o dł. 100m, zbocze 35*+, droga żwirowo-piaskowa, świeżo rozmyta, cała w koleinach wypłukanych przez wodę i po kołach traktora. Pada lekki deszcz. Przednie koło tańczy. Błoto pryska na boki. Psy ujadają i starają się uczepić rzepów przy butach. Każda następna bruzda robi się coraz głębsza... nie wiem jakim cudem dałem radę. Na szczycie prawie pozbyłem się zawartości żołądka...