Wczoraj miałem niezłą jazdę :lol:
Wracam z pracy, z drugiej zmiany rowerkiem. Jest godzina 23.30, ciemno jak u ... w ... , oczywiście lampki migają. Jako, że było wyjątkowo ciepło jak na tę porę dnia, nastrój miałem bardzo pogodny (jak zawsze) a więc jadę sobie i gwizdam melodię "Smog on the water". Nagle z tyłu słyszę jakąś bestię, pies około 40kg żywej wagi, jak biegnie, nie szczeka , żadnych dźwięków tylko leci w moja stronę. Nieźle się wystraszyłem. No to depnąłem na pedały. Do domu jakieś 1,5km. Po przejechaniu na maksa około 300metrów, zwalniam, oglądam się za siebie i odetchnąłem z ulgą, nie ma Go. Ale nagle, oczom nie wierzę, z ciemności znowu wyłania się to cielsko i znowu beż dźwięku ku mnie podąża. Nieźle wystraszony znowu wyciskam ile mocy w nogach i powietrza w płucach. Gdy do domu miałem już około 200 metrów (teraz muszę odbić z asfaltu i te 200 metrów polną dojechać), zatrzymałem się. Do siebie powiedziałem , że taki sprint to by tylko Husky wytrzymał. Dycham na tym rozjeździe, dycham, oglądam się do tyłu i już mi się płakać chciało, znowu On, teraz już zauważyłem (lampa była), że to owczarek niemiecki, znowu bez najmniejszego szczeknięcia. No to dawaj po wybojach, plecak prawie wyskoczył z koszyka, przy furtce szybki zeskok z roweru, prawie wypadek (do pracy na ostrym kole jeżdżę, ciężko się zatrzymać z dużej prędkości), trzęsącymi się rękoma otwieram furtkę, wbiegam na podwórko, zatrzaskują ją a tu podlatuje do mnie mój własny pies, dlatego nie szczekał, z merdającym ogonem. Ciotunia była mamę odwiedzić i jak wychodziła nie zamknęła za sobą furtki. Pies skwapliwie wykorzystał okazję i spacerował sobie bez kontroli. Biedak był tak zdyszany, myślałem, że zawał dostanie. Ja byłem taki wystraszony i szczęśliwy, że jednak nie zginę w paszczy jakiegoś wilkołaka, że nawet zbytnio go nie wyzywałem. Ale tą przeygodę zapamiętam do końca życia.