Miała być wczoraj dokrętka do 1000km w lipcu (akurat z Ursynowa do Góry Kalwarii i powrót) ale pękła mi szprycha, tuż przed GK. Koło od razu się wykrzywiło i nawet się nie dało prowadzić roweru, musiałam na ramieniu nieść (postanowiłam iść w stronę GK bo burza się zbliżała a wzdłuż wału nie było szansy na schronienie inne niż pod drzewem).
Szczęście w nieszczęściu że jacyś mili państwo w aucie się zatrzymali i podwieźli mnie do GK (to było w kierunku przeciwnym niż ten w którym zmierzali!), więc udało się znaleźć pod dachem zanim nastąpiło oberwanie chmury i piorun mnie nie strzelił żaden. Oczywiście pan kierowca cyklista (jakoś mnie to nie zdziwiło).
Godzina czekania w GK na męża, który zerwał z drzemki nasze dziecię i zrobił mu nagłą wycieczkę krajoznawczą (do GK w korku, z GK poprowadziłam ich rowerowymi trasami żeby nie tkwić w korku kolejną godzinę; szkoda, że mostek na Jeziorce w remoncie bo tamtędy byłoby fajniej niż przez Konstancin ale trudno).
Szkoda, nie udało się dobić do 1000, a tak mi się fajnie jechało wczoraj...