Skocz do zawartości

Tadeus

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    3 335
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    2

Zawartość dodana przez Tadeus

  1. Tym razem będzie o sprzęcie... Długi weekend się skończył, mniej jest więc okazji do ciekawych wycieczek i rowerowych przygód. Poza zewnętrznym światem rowerowym istnieje jednak ten całkiem swojski, domowy. Niezliczone narzędzia, stare części, skupiska wciśniętych po kątach gadżetów, multum potrzebnych i niepotrzebnych śrubek i podkładek, a nawet rękawiczki robocze ubabrane jeszcze zeszłorocznym smarem... Aż ciężko uwierzyć, iż zgromadzone to zostało w zaledwie jeden sezon. Z pewnością nie wszystko zostało kupione rozsądnie, ale znajdzie się tam też kilka perełek, które powodują, że czas spędzony na dwóch kółkach jest jeszcze przyjemniejszy. Ten wpis zacznie skromny mini-cykl z recenzjami zakupionego i wypróbowanego przeze mnie sprzętu. Myślę, że dobrze wpasuje się to w ideę bloga o oszczędnym jeżdżeniu. W końcu lepiej by tani chłam kupił ktoś inny i sam ryzykował, nie? Tak właśnie zrobiłem i wy możecie na tym skorzystać Dzisiaj będzie coś o pompce stacjonarnej BETO z manometrem i zapięciu rowerowym Spencera. Beto CMP-074 Do zakupu stacjonarnej pompki doszedłem w bolesny sposób. Kto pamięta upały zeszłego roku, wie że w tamtym okresie jakakolwiek aktywność fizyczna mogła doprowadzić nawet zdrowego człeka do omdlenia. A ja miałem malutką kieszonkową pompkę i dwa rowery do napompowania. Więc pompowałem jak głupi tym małym g., w pocie czoła, przy szeroko otwartym oknie na balkon, by nie paść trupem z braku powietrza. Ciśnienie oczywiście mierzyłem na czuja, ściskając oponę. Nie dość, że po napompowaniu dwóch rowerów do odpowiedniego ciśnienia na beton padałem już przed wyjściem na rower, to jeszcze na jednej z wycieczek w ogromnym huku i z efektownym rozpryskiem gumy eksplodowała tylna opona w mieszczuchu mojej żony. Pierwszy raz widziałem, by dętka rozsadziła ze sobą też oponę. No ale to był używany holender z Allegro... mógł mieć jakiś chory przebieg i paru byłych właścicieli. Nigdy nie dowiedziałem się, czy była to kwestia zestarzałej gumy, czy może w parnym amoku na granicy podduszenia wpompowałem tam takie tytanicznie ciśnienie. Tak czy inaczej, miałem szczerze dość. Wyszukałem najtańszy model stacjonarny BETO z manometrem i wybuliłem 35zł zaskoczony, iż kosztowało mnie to tak niewiele. I to był jeden z najlepszych zakupów w mojej rowerowej karierze. Nie dość, że w idealny sposób mogę kontrolować twardość opon (co ma naprawdę ogromne znaczenie dla komfortu jazdy), to jeszcze cały proces kontrolowania i uzupełnienia ciśnienia w dwóch rowerach zajmuje mi dwie minuty i kosztuje mnie zero wysiłku. Końcówkę blokuje się wygodnie na wentylu, więc nic nie trzeba trzymać, ani dociskać, parę zrelaksowanych pchnięć tłokiem i mam rowery gotowe do drogi z dokładnie taką relacją prędkości do przyczepności jaką potrzebuję do planowanej wycieczki. Ja kupiłem tani model stalowy, droższy (i podobno wytrzymalszy) aluminiowy kosztuje 40zł. Za 14zl w razie czego można wymienić wężyk z nakładką na wentyl, jakby się kiedyś zużył. Z mojej strony zdecydowanie polecany zakup. Łańcuch rowerowo-motocyklowy Spencer Dość długo zastanawiałem się nad najtańszym markowym U-Lockiem, modelem Keeper Kryptonita. Wychodziło to jednak koło 100zł na rower wart w swoim używanym stanie może z 600zł. Relacja dość niekorzystna, dodatkowo przymierzyłem się do najczęściej używanych przeze mnie miejsc postojowych i ani tam, ani w pobliżu nie za bardzo mogłem znaleźć miejsce, gdzie by mi ten U-lock wystarczał jeśli chodzi o długość. No i jakby tego było mało, na Amazonie dużo osób pisało, że w tych Keeperach z czasem psuje się zamek. Cóż postanowiłem w takim razie wziąć coś, co byłoby długie (ma prawie metr) i przynajmniej z wyglądu bardziej odstraszające od zapięcia linkowego. Kosztował mnie 59zł. Czyli, jakby nie było, idealnie wpasowuje się w zalecane 10% wartości roweru I z daleka faktycznie wygląda masywnie i w miarę porządnie. Jednak im bardziej się do niego zbliżamy, tym wrażenie staje się gorsze. Ogniwa są nie do końca zaspawane, a sam zamek ma strasznie dużo miejsc, w których krawędzie blachy stykają się ze sobą bez żadnego zabezpieczenia. Sam oczywiście nie próbowałem, ale wygląda mi to tak jakby dało się do niego dobrać płaskim śrubokrętem wciskając go w te szczeliny i podważając. Szkoda też, że kryjący łańcuch materiał ochronny nie pociągnięty jest do samej kłódki, wtedy przynajmniej te niezespawane do końca ogniwa nie rzucałyby się tak w oczy i może miałyby lepszą funkcjonalność odstraszającą Z pozytywów... Klucze działają w zamku bez zarzutu i może jeśli złodziej będzie miał obcinaczki do linek, a nie będzie miał śrubokręta to go nie otworzy. Jeśli postawimy go wśród rowerów zapiętych linkami o podobnej wartości i złodziej mu się dokładniej nie przyjrzy to jest szansa, że ukradnie te inne. Ze względu na swoją masę (ponad 2kg) i wyważenie nadaje się też idealnie do samoobrony w przypadku kradzieży połączonej z napadem. Ale tak na serio to raczej nie polecam nikomu, kto szuka zabezpieczenia, które naprawdę zabezpieczy jego rower. Akcesorium należy raczej do tych śmiechowych. W następnym odcinku sakwy i obcinaczka do linek i pancerzy. Pozdrawiam
  2. Tadeus

    Dziękuję Ci Boziu....

    Tia, ja skąpy jestem i swojego starucha pozbędę się pewnie dopiero wtedy, gdy mi go ukradną. Specjalnie słabe zapięcie kupiłem i na dłużej na zakupy wchodzę, ale jakoś nikt go nie chcę... Z moim szczęściem i paralitycznym stylem jazdy pewnie zostanie ze mną do emerytury...
  3. Tadeus

    Nareszcie!

    Słońce, upał, brak prognozowanego deszczu... Aż ciężko uwierzyć. A jednak! Wreszcie, po wielu dniach wyczekiwania na ładną pogodę, podjęliśmy się planowanej wycieczki nad Zalew Zegrzyński. Zaraz na początku szlaku powitało nas powyższe pocieszne graffiti, co tylko poprawiło grupowe morale. A grupa tym razem była trochę większa, do towarzystwa dokoptowaliśmy sobie bowiem naszego sąsiada, wiernego towarzysza niedzielnych rowerowych wojaży. Taka grupa budziła już odpowiedni szacunek i mimo dość sporego tłoku i osobników pędzących na złamanie karku po wąskich odcinkach szlaku udało nam się w miarę bezpiecznie przemknąć naszym peletonem Wcześniej obliczaliśmy że wyjdzie koło 40km, wyszło niemal równo 50km: Muszę przyznać, że krążące po sieci opinie, jakoby była to jedna z najatrakcyjniejszych około-warszawskich tras wycieczkowych są jak najbardziej zasłużone. Szczególnie w taką letnią pogodę jest tam naprawdę pięknie. Dodatkową zaletą jest niemal ciągła bliskość wody, która w taki upał bardzo efektywnie chłodzi. Byłoby jednak o wiele bardziej malowniczo i przyjemnie, gdyby nie wyrąb drzew rosnących przy samym brzegu kanału, wzdłuż szklaku: Dość długo zastanawialiśmy się jaki jest cel całego tego przedsięwzięcia (wzdychając z żalem na myśl o zbawiennym cieniu, który te drzewa mogłyby nam zapewnić), ale do niczego sensownego nie doszliśmy. Może ktoś wie po co je ścinają? Czy ich brak nie spowoduje przypadkiem, że te zbocza będą się dużo łatwiej osuwały do kanału? W każdym razie w końcu dotarliśmy do Nieporętu. Masakra. Była tam chyba z połowa Warszawy. W końcu dopchnęliśmy się do jakiejś jadłodalni wciśniętej klinem między ekskluzywnie wyglądające hotele i centra rozrywkowe dla całej rodziny. Przy akompaniamencie wrzasków uroczej dzieciarni skonsumowaliśmy zasłużoną karkówkę. Wszak (jak wyliczył blogowy kolega camel1989) 40km to 2tyś kalorii, trzeba było więc odzyskać cenny wyparowany tłuszczyk Niech rowerowi smakosze się jednak strzegą. W tym kurorcie keczup, musztarda, bułka i ogórek w ilościach pokazanych na zdjęciu kosztują dodatkowo, każde po złotówkę Była to pierwsza tak długa wycieczka w tym sezonie, druga co do długości w naszej karierze i muszę przyznać, że jestem zadowolony. Przy moim rowerze o dziwo (bo sam w nim grzebie) wszystko idealnie działało, nowe siodełko (Selle Royal Alpine) spisało się na przyzwoitą czwórkę z plusem. Tyłek niby po przejechanym dystansie mnie bolał, ale nieporównywalnie mniej, niż przy starym siodełku. A dodatkowo odkryliśmy świetną trasę, z której na pewno jeszcze często będziemy korzystać... tylko ten nieszczęsny Nieporęt... Czy ktoś tam jeździ i może w okolicy polecić jakieś przyjemnie miejsce, gdzie nie ma tłumów i można spokojnie usiąść i dobrze zjeść?
  4. Tadeus

    Majówkowe rowerowanie

    Ja swoje zawsze zdjęcia wrzucam na zewnętrzny serwer (np imageshack) i tutaj w funkcję obrazka wklepuję tylko linka. Nie wiem jak inni robią.
  5. Tadeus

    Majówkowe rowerowanie

    Fajnie, że udało ci się wykorzystać ładną pogodę. Ja akurat dzisiaj nie miałem okazji (kurde), ale jutro będę próbował. Ma być w końcu 20 stopni. Krótkie spodnie przygotowane Swoja drogą 20km i 1000kcal, serio? Zawsze wydawało mi się, że to z połowa z tego. No cóż, w takim razie będę mógł spokojnie brać podwójną ilość batoników
  6. Tadeus

    Pogoda bez zmian

    Fakt, zawsze może być gorzej, tu tylko siąpi. Jutro miało się poprawić, ale słabo to widzę, z rana prognozy mówiły o tym, że jutro może być do 17tu stopni, obecnie prognozowane jest już tylko 10... Co do tych klocków to w sumie zastanawiam się na ile te efekciarskie potrójne strefy z różnych rodzajów gum i o różnych bieżnikach naprawdę działają. Może to tylko taki pic na wodę? W końcu np. Jagwire oferuje w podobnej cenie zupełnie klasyczne klocki: http://allegro.pl/klocki-hamulcowe-v-brek-jag-wire-velmar-piastow-i3195809016.html Jakby były wyraźnie gorsze to raczej tak renomowana firma by ich nie produkowała. A może różnią się zastosowaniem?
  7. Błoto nie odpuszcza... Jedyne co mnie pociesza, to to że autorzy innych blogów rowerowych również marudzą, iż niewiele w Majówkę zrobili Dzisiaj dla przyzwoitości poszło 18km, połowa z tego przez las. Błotna skorupa na rowerach zadomowiła się już na dobre i tylko dochodzą do niej nowe warstwy. Mieszczuch żony wygląda już jak po rasowym enduro A mi wesoło piszczą V-brake'i. Do tego niezbyt dobrze chwytają. Zdejmowałem je już wczoraj, usuwałem z nich opiłki, nawet lekko przetarłem powierzchnię drobnym papierem bo guma była z niewiadomych powodów śliska jak lustro. Nic to nie dało. Najwyraźniej czeka mnie wymiana, mimo że jeszcze wyraźnie widać wcięcia w gumie. Może to po prostu ze starości? Zastanawiałem się nad czymś takim: Kosztują koło 14zł, podobnie jak odpowiedniki Baradine'a. Ktoś ma z nimi jakieś doświadczenia?
  8. Powodzenia, kolego. Oby cię wciągnęło, to będzie co czytać
  9. Tadeus

    Orzeł może.

    Swoja drogą... ktoś jest może w stanie wytłumaczyć jak czytać tę podziałkę na prętach siodełka? Można spokojnie opuszczać ten zaznaczony obszar, czy jest on obszarem zalecanym? Jeśli tak to można to robić w obie strony?
  10. Tadeus

    Orzeł może.

    Ale nie dzisiaj... Zachęceni korzystną prognozą pogody i uskrzydleni dodatkowo pozytywnym, patriotycznym przekazem w mediach postanowiliśmy przełożyć planowaną na sobotę wycieczkę nad Zegrze na dzisiaj. Miało być koło 19tu stopni i padać dopiero po 20:00, pomyśleliśmy więc, że spokojnie się wyrobimy i jeszcze zatrzymamy na kawkę i jakiś fajny obiad przy porcie. Ja ze spodni nadających się do usyfienia rowerem miałem akurat tylko dżinsy, albo krótkie, więc wesoło wybrałem krótkie, nie chcąc odparzać sobie tyłka sztywnym materiałem (hej, miało być 19 stopni, nie?). Po ukazanych na powyższym zdjęciu zakupach (woda i obowiązkowe batoniki muesli) ruszyliśmy żwawo w kierunku Żerania. Minutę później spadł deszcz. Wytrzymaliśmy, licząc na to, że będzie tylko przejściowy. Dwie minuty później zaczęło ostro wiać i to (a jakżeby inaczej) prosto w naszą twarz. A potem zaczęło lać jeszcze mocniej... Mokro... zimno... pod wiatr i wizja 40km przed sobą... Szalę przechylił telefon od kuriera (ha, więc jednak ktoś dzisiaj pracuje), który poinformował mnie, że zaraz dostarczyć mi może zamówione siodełko Obecnie siodło już jest rozpakowane i zamontowane. Muszę przyznać, że robi dobre wrażenie: To model Selle Royal Alpine Athletic, przeznaczone do jazdy o nachyleniu rowerzysty około 30tu stopni. Normalnie kosztuje koło 65zł, ja na aukcji wylicytowałem za 39+15zł przesyłka. W sumie nie chciałem aż tak wysoko podbijać, ale porwały mnie emocje wynikające ze współzawodnictwa z innymi licytującymi Siodło ma na sobie inne napisy niż te, które są na modelach sprzedawanych w Polsce, ale takie same zauważyłem na brytyjskim eBayu założyłem więc, że nie jest to podróbka. Czy siodła w tej klasie cenowej w ogóle się podrabia? W każdym razie na drugim rowerze mamy też Selle Royal z RoyalGelem i jeśli chodzi o samo wrażenie dotyku nie widzę różnicy. Jak widać nie jest to też typowa kanapa, co było dla mnie ważne, bo naczytałem się o tym, że szersze siodła mogą dodatkowo obcierać tam gdzie węższe nie obcierały, a ja z obcieraniem nie miałem problemu. Bolały mnie po prostu kości od długotrwałego wciskania w siodło (choć nie mam chyba jakiegoś wybitnie kościstego tyłka). Zobaczymy jak się sprawdzi, póki co czuję się na nim lekko dziwnie, bo człowiek się trochę w nie zapada i to w różnych miejscach na różną głębokość Jeśli nic nie pomoże, to może wezmę pod uwagę zakup jakichś nie-sportowo wyglądających szortów z wkładką? A wy czego używacie?
  11. Dzisiaj będzie krótko. Zaliczyliśmy z żoną bowiem tylko 8 skromnych kilometrów po lasach łęgowych nad brzegiem Wisły (rzut beretem ode mnie). Większość życia wychowałem się przy samym lesie, więc przyroda nie powinna mnie dziwić, ale te tereny ze względu na cykliczne zalewanie są naprawdę fascynujące. Wszystko wydaje się tam tajemnicze i dziwnie nienaturalne. Większość koron drzew plącze się i kładzie nad ścieżkami, cały grunt jest pofałdowany i pocięty wilgotnymi jeszcze, sączącymi się kanalikami... Niesamowitego wrażenia dopełniają ślady widocznego jeszcze gdzieniegdzie na drzewach dawnego poziomu Wisły, które przypominają o tym, że jeszcze tydzień temu większość z tego wszystkiego była głęboko pod powierzchnią wody. Świetne miejsce i na pewno w najbliższym czasie pojawią się tu odpowiednie fotki. Dystans krótki ale starczył, by w tym sezonie stuknęła już setka (u żony trochę więcej, bo dzisiaj to ją wysłałem po ziemię :> ). Sto kilometrów to jeszcze za mało, by mój tyłek na nowo przyzwyczaił się do siodełka (zamówiłem już nowe, żelowe - wrażenia opiszę jak dojdzie), ale wystarczająco byśmy mogli już zacząć zastanawiać się nad odrobinę dłuższą wycieczką. Warto zauważyć, że jako rowerzyści nie-dzielni uważamy, iż rower jest do relaksu, a nie do stresowania się, planujemy więc wycieczki tak, by w jak największym stopniu unikać jeżdżenia ulicą, bądź dłuższymi dystansami nielegalnie chodnikiem. By to działało potrzebny jest bardzo dobry i aktualny plan ścieżek/szlaków rowerowych. Po przetestowaniu wszystkich możliwych polecanych opcji w zeszłym sezonie jako zdecydowany zwycięzca wyłonił się OpenStreetMap: http://www.openstreetmap.org/?lat=52.2799&lon=21.0637&zoom=14&layers=M (W prawym górnym rogu trzeba kliknąć na symbol warstw i wybrać Cycle Map) Ciężko mi powiedzieć jak dobrze działa w innych miastach, ale w Warszawie jest absolutnie doskonały. Widać nawet, która stroną jezdni idzie ścieżka. Dzięki niemu w ostatnim roku zaliczyliśmy parę wspaniałych tras na przełaj przez Warszawę i na jej obrzeża, zupełnie beż tłuczenia się ruchliwymi ulicami. Tu przykładowy screen, pokazujący pierwszy etap naszej zaplanowanej na weekend trasy: Pojedziemy wzdłuż kanały Żerańskiego, czerwonym wytłuszczonym szlakiem (Velo Mazovia?) aż do zalewu Zegrzyńskiego. Według mojej eksperymentalnej metody przykładania palców najpierw do legendy, a potem do mapy powinno wyjść koło 40km w obie strony. To jak dla nas dużo (jednorazowy rekord to 60km i tyłek bolał mnie po nim iście nieziemsko), ale szkoda byłoby nie wykorzystać idealnej pogody i czasu wolnego. W następnym odcinku zapewne opiszę ewentualne wrażenia i dodatkowo moją walkę ze zjechaną tylną przerzutką, którą chyba wreszcie ku własnemu zaskoczeniu wygrałem
  12. Dużo czasu nie minęło... Zmęczony pisaniem o niczym postanowiłem wykorzystać nie-desczowe popołudnie, by odstresować się trochę od pracy i skoczyć do centrum ogrodniczego znajdującego się jakieś 8km od domu... Mając oczywiście cichą nadzieję, na zdobycie atrakcyjnego contentu do dziewiczego bloga... i 20 litrów ziemi do kwiatków. Pierwszy etap trasy to stara dobra Białołęka, gdzie znajduje się moje własnościowe (znaczy na złodziejski kredyt) lokum. Nie przesadzę mówiąc, że to moja ulubiona dzielnica, jeśli chodzi o ścieżki rowerowe, bo znajdziemy je naprawdę niemal przy wszystkich drogach. Budowniczowie przeszłości (zainspirowani zapewne faktem, że dzielnica - jeśli mnie przewodnik nie okłamuje - była kiedyś wsią szlachecką) zafundowali mieszkańcom w praktycznie każdym miejscu naprawdę imponujące pasy zieleni przy jezdni, na których spokojnie mieszczą się i ścieżki i chodniki i zostaje jeszcze sporo miejsca na roślinność. Parędziesiąt minut później (z czego z 10 stałem na nowiutkim "inteligentnym" skrzyżowaniu, które najwyraźniej wyjątkowo nie lubi pojedynczych rowerzystów) pocałowałem klamkę docelowego ogrodniczego centrum (drugi raz w tym tygodniu... naprawdę muszę zacząć zapisywać sobie godziny otwarcia). Zniechęcony żałosnym końcem podróży postanowiłem odbić nad Wisłę, by zobaczyć jak tam woda stoi. Nie bez zadowolenia odkryłem, że zalane jeszcze tydzień temu romantyczne nadwiślańskie polanki znów wyłoniły się niczym Atlantyda z głębin. Razem z tonami błota... Tragedii jednak nie było, wszak mój rower to nie byle co, kosztował w końcu 6 stów jako nówka w Go Sporcie... Przy plaskaniu i cmokaniu zaklejonych opon i chrobocie zapchanegoTourneya (którego dopiero parę dni wcześniej regulowałem) dotarłem wreszcie do samej rzeki.... Skoro już jesteśmy przy rowerku i ten (zupełnie przypadkiem, bo jakżeby inaczej) znalazł się na powyższym kiczowatym zdjęciu, nad rzeką, w promieniach zachodzącego słońca, wypada go przedstawić. Jak widać to dumny projekt ze wszech miar renomowanej firmy Merida, model Kalahari Six. Z tego co patrzyłem, jego obecnym odpowiednikiem jest z grubsza Merida 5-v (najtańszy amortyzator Suntoura, pełne Tourney, wolnobieg i alu rama), tyle że obecnie kosztuje już 1000-1100. Ach ta inflacja... W każdym razie to mniej więcej segment, w którego wpasowują się i te najtańsze rowery Meridy i Gianta, i rodzime Hexagony, czyli pewnie całkiem spora część rowerzystów jeździ na podobnym sprzęcie. Rower kupiony został z 7 lat temu dla mojego ojca na urodziny (tak po prawdzie miałem nadzieję, że on jako starszy i poważny mężczyzna z prezentu zbytnio nie skorzysta i przez większość czasu korzystać będę z niego ja). Nic z tego jednak nie wyszło . Okazało się, że jeździł na nim prawie każdego dnia, czasem nawet zimą. Odzyskałem go dopiero w formie, delikatnie mówiąc, mocno zużytej, gdy papo przesiadł się na składaka. Smutnego stanu dopełniło trzymanie go przez rok na balkonie bez zakrycia (to już moja wina). Proces doprowadzania go do użytku z pewnością pojawi się jeszcze w przyszłych postach... Następne zdjęcie z kontroli poziomu Wisły raczej by się tu nie znalazło, gdyby nie związana z nim historia. Niby nic ciekawego. Następna polanka nad wodą, lasek, fajna nadwiślańska ścieżka. I tak sobie przyklęknąłem, bawiąc się perspektywą, przesłoną i ISO i innymi rzeczami, o których mam tylko pozorne pojęcie. Pstrykam dla zasady, pewny, że ze zdjęcia nic nie będzie. I wtedy słyszę za sobą głośny agresywny bulgot... jakby nie wiem, szarżował na mnie buldog albo inna wielka psina o basowym głosie. Wcześniej widziałem za mną jakąś rodzinę. Może ich pies mnie znielubił? Odwracam się, a tu za moimi plecami z prędkością godną husarii przebiega wielki kawał spasionego dzika. Oczywiście trzymam w dłoni gotowy aparat, z odsłoniętym obiektywem... mam palec na spuście... Taki zdjęcie to by było coś! Pędzący dzik, z bliska, na moim dziewiczym blogu! Oczywiście nie zrobiłem mu zdjęcia, bo zupełnie zdębiałem. Fail. Na drodze powrotnej minąłem mój ulubiony lokal. Chatę Trapera, prawdziwą perłę białołęckiej gastronomii. Wysublimowany charakter wnętrza dopełniają takie pieczołowicie dobrane szczegóły jak stare babcine gacie na drzwiach od wychodka, czy kalosze na płocie. Niestety w tym roku, z tego co widzę, z większość tych detali zrezygnowano, przystosowując lokal bardziej do gustów przeciętnego użytkownika. A szkoda. Choć może swojska bielizna czeka gdzieś zdeponowana, gotowa na pełnię sezonu? I tak to było. Wycieczka na około 20km, w 90% po ścieżkach i szlakach rowerowych. Jutro może ponownie pojadę po ziemię, zobaczymy co się stanie.
  13. No i stało się! Nieśmiałe wiosenne słońce przygrzało mi wystarczająco, bym wreszcie przemógł się do stworzenia mojego własnego rowerowego kącika. Z pewnością zastanawiacie się, czym ten przytulny zaścianek różnić się będzie od dziesiątków innych o podobnej tematyce... Ja też się nad tym zastanawiałem, uparcie przeglądając przez ostatnie dni propozycje konkurencji. I w końcu doszedłem do wniosku, iż - skromnie mówiąc - główną zaletą tego miejsca będzie moja osoba (ostrzegałem, że będzie skromnie!). W przeciwieństwie do innych blogerów mój staż rowerowy (ten na poważniej) jest bowiem zatrważająco krótki. To zaledwie jeden pełny sezon, do tego aktualnie nie mam w budżecie miejsca na porządny nowy rower i żaden ze mnie sportowiec (jeżdżę głównie turystycznie ze znajomymi i żoną). Nie doświadczycie tu więc raczej relacji z dalekich egzotycznych wypraw, przebijania się przez błotniste bezdroża o każdej porze dnia i roku, recenzji sprzętu z górnej półki, ani eksperckich mądrości zgromadzonych na rajdach i dalekich wyprawach. Będzie za to trochę o tym jak pojeździć tanio i na luzie, postaram się też dodawać do postów jakieś przyzwoite zdjęcia (wreszcie będę miał pretekst, by pchać lustrzankę w sakwy!), podzielę się z wami również wrażeniami z mojego mniej lub bardziej udanego grzebania przy rowerze i polowania na tanie części w necie (na miejscowe serwisy się w ostatnim sezonie obraziłem i mogą mnie cmoknąć w dzwonek, wszystko staram się robić sam). Myślę, że jak na pierwszy post to i tak o wiele za dużo tekstu (specjalnie go rozbiłem, by nie wyglądało zbyt zniechęcająco, ale sprytny czytelnik i tak się skapnie, że przebrnięcie przez to to mordęga). Obiecuję więc, że następnym razem będzie więcej zdjęć, a mniej ględzenia. A przynajmniej się postaram. Do zobaczyska (na zdjęciu na górze nasze rowery)
  14. Tadeus

    Podsumowanie paru tygodni

    Hehe, no ja dzięki rowerowi odkryłem do czego służą te wszystkie zielone plamy na mapie miasta i (głównie) na jego obrzeżach
  15. Tadeus

    Rambo "First Blood"

    Małe plastry prawie zawsze, a takie duże staromodne (cięte) na dłuższe wyprawy. Do tej pory jeszcze ani razu nie użyłem, ale myślę, że to takie sensowne minimum, by móc w spokoju kontynuować podróż bez strachu przed ponownym zabrudzeniem rany, jej szerszym otwarciem, czy zalaniem wszystkiego krwią. Na poważne rany się raczej nie szykuję i może kiedyś będę żałował, ale wtedy raczej zadzwonię i poczekam na pomoc i raczej nie będę miał zamiaru kontynuować tylko doczłapie się do najbliższej ulicy, by mnie zabrali
×
×
  • Dodaj nową pozycję...