Skocz do zawartości

Tadeus

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    3 335
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    2

Wpisy na blogu dodane przez Tadeus

  1. Tadeus
    Twoje nerwy są warte więcej niż marne paręnaście złotych...
     
    Nie jestem już nawet w stanie zliczyć ile razy powtarzałem sobie powyższe zdanie brnąc przez jakieś podwarszawskie postindustrialne pustkowia w poszukiwaniu baraku z internetowym sklepem, w którym zakupiłem towar z tą przeklętą formą "dostawy". Przez lata zakupów na Allegro zaliczyłem już prawie wszystko, od miejsc, do których dało się dojechać tylko jednym rozklekotanym autobusem jeżdżącym raz na 40 minut, przez olbrzymie komunistyczne biurowce pełne nieskończonych korytarzy i nieoznakowanych biur, niczym z jakiegoś koszmaru Kafki, aż po zamknięte pofabryczne tereny, na których luzem biegały strażnicze psy. I zawsze przeklinałem siebie, za chęć nadmiernego oszczędzenia. A jednak nadal to robiłem!
     
    Fakt, gdy już raz odnalazło się dany sklep, dużo łatwiej było do niego trafić, człowiek wyrabiał sobie metody sprawnego dojazdu i bezpieczne trasy, które omijały większość zagrożeń czyhających na błądzącego tam przy pierwszym pobycie kupującego...
     
    Dzisiaj dla przykładu po szybkim zakupie na Allegro udałem się do zaufanego sklepu rowerowego, w którym kupowałem już parę razy. Tym razem, dumny z nabytego doświadczenia wybrałem najsprawniejszą trasę (nie da się jej oczywiście odnaleźć w jakdojade.pl) i już po godzince stałem przed znanymi mi doskonale drzwiami Sprzedawcy. Tylko po to by przeczytać kartkę, że przeniósł się na drugą stronę Warszawy... Wkurzony odpaliłem na telefonie stronę aukcji. Faktycznie, nowy adres wpisany w miejsce starego i zero ostrzeżeń o zmianie. Jak miesiąc temu u nich kupowałem, był jeszcze stary. Szkoda że jak dzisiaj tam dzwoniłem nikt mnie nie uprzedził...
     
    Jakby tego było mało był to tylko jeden ze sprzedawców, u których kupiłem tego dnia, następny był, a jakżeby inaczej następną godzinę drogi zarówno od starego adresu, w którym teraz byłem jak i nowego, który dopiero co poznałem... Po niecałych czterech godzinach sfinalizowałem moje zakupy... Zmarznięty, wkurzony i z mocnym postanowieniem wybrania następnym razem wysyłki... Czyli prawie jak za każdym razem
     
    A co kupiłem?
     
    To, że rower po siedmiu latach użytkowania bez wymiany jakiejkolwiek części będzie wymagać nowego napędu było dla mnie jasne. Wstrzymywałem się z tym jednak, bo wszystko jeszcze w miarę działało, choć kultura pracy przerzutek była raczej mierna. Wiedziałem, że jak wymienię łańcuch, to powinienem i wolnobieg, korba też zbyt dobrze nie wyglądała... A może od razu wymienić piastę na taką na kasetę? Ale co dalej? Wtedy również i manetki i przerzutkę, by mieć 3x8... Nieskończona seria powiązanych ze sobą i mało sensownym w pojedynkę zmian. Do tego, jako że postanowiłem sobie, iż wszystko robię przy rowerze sam, musiałbym również kupić pasujące do tych części narzędzia... Załamany tą przytłaczającą perspektywą, nie wymieniałem nic, czekając aż coś się rozpadnie i zmusi mnie do zmian.
     
    Ostatni pomiar rozciągnięcia łańcucha mnie jednak trochę otrzeźwił:
     

     
    Dla wytłumaczenia, łańcuch powinien dać się odepchnąć maks do połowy ząbka, a tutaj bez większych problemów mógłbym odepchnąć go nawet na dwa ząbki. Masakra
     
    Po szybkim umyciu napędu i wrzuceniu zdjęć na forum (jesteście świetni!) poradzono mi bym póki co spróbował zmienić tylko łańcuch. Wolnobieg o dziwo nadal po tylu latach był w znośnym stanie. Jakiś czas zastanawiałem się, czy wybrać lepszy model HG łańcucha, stwierdziłem jednak, że cała reszta napędu chodzi na prymitywniejszym UG nie będę więc w stanie w pełni wykorzystać jego zalet. W końcu stanęło na łańcuszku UG51 za 16zł - takim samym jaki był w rowerze od nowości.
     
    Przy okazji postanowiłem również nabyć odpowiednie narzędzie i spinkę do łańcucha, która pozwoli mi nareszcie, niczym zaawansowanemu rowerzyście, wygodnie zdejmować i szejkować mój łańcuch miast dotychczasowego przepuszczania go przez szmatę nasączoną benzyną ekstrakcyjną i męczenia namoczoną benzyną szczoteczką. Po konsultacji z odpowiednimi poradnikami wybrałem Powerlinki SRAMa do łańcuchów ośmiorzędowych:
     

    Spinki tego typu były bardzo zachwalane i zestaw kosztował tylko koło 5zł, więc postanowiłem wybrać je zamiast tańszych i (jeśli wierzyć moim poradnikom) beznadziejnych jednoczęściowych, dedykowanych do mojego łańcucha.
     

     
    Na skuwaczu również nie oszczędziłem. Najtańsze były za około 10zł, jednak nawet jak dla mnie, fana oszczędzania były zdecydowanie zbyt tandetne. Zbyt często czytałem o skuwaczach, które rozpadały się już przy pierwszym użytku i na logikę, narzędzie to przy oddziałujących na nie siłach faktycznie potrzebowało odpowiednio stabilnej budowy, poświęciłem więc 20zł na zakup powyższego narzędzia (Bikehand YC-329), ciesząc się, iż do mojej narzędziowej skrzyni trafiła następna zabawka.
     
    W sumie to dziwna sprawa, poza rowerem raczej nie jestem majsterkowiczem i nawet najprostsze prace domowe czasem przychodzą mi z trudem, ale grzebanie przy moim bicyklu naprawdę sprawia mi sporą przyjemność. Poza tym narzędzia mają w sobie coś trwałego. Jak jest z rowerem każdy wie, jeden mi już kiedyś ukradli, obecny też mogą. A narzędzia? Mogą przetrwać i pół życia, dlatego też ogólnie postrzegam je jako lepszą inwestycję, niż części do roweru i każdy zakup prawdziwie mnie cieszy. Poza tym z każdym narzędziem przychodzi nowe doświadczenie, umiejętności i fragment roweru, który nie bez satysfakcji mogę sam serwisować. Ale wróćmy do dzisiejszych wydarzeń...
     
    Po powrocie do domu bez większych problemów rozkułem stary łańcuch (chyba tylko cudem nie wypychając pina zbyt daleko, wbrew temu co napisane było w poradnikach nie czułem bowiem wyraźnej różnicy w oporze na różnych etapach). I stanąłem przed problemem odpowiedniego skrócenia nowego i zamocowania w nim spinki. Dobre 20 minut patrzyłem jak idiota na stary i nowy łańcuch próbując wyobrazić sobie, co stanie się gdy w danym miejscu go rozkuje i jaką wtedy będzie miał długość i końcówkę...
     
    W końcu się udało... idealnie odmierzony łańcuch zawisł na rowerze, gotowy pod spinkę. Według filmiku, który znalazłem na Youtubie powinno się tę spinkę dać założyć spokojnie zrelaksowanym ruchem ręką...
     

    (Akcja zaczyna się na 1: 23)
     
    Ja męczyłem się dobre trzy godziny, testując na tej przeklętej spince wszystkie moje narzędzia i ich różne, często dość fantazyjne kombinacje. Nic to nie dawało, łańcuch był wyraźnie o pół milimetra zbyt szeroki. Próbowałem go ścisnąć kombinerkami, lekko przypiłować, wszystko na nic. Przy okazji dowiedziałem się, że sprężyna tylnej przerzutki jest wystarczająco mocna, by wystrzelić niedopiętą spinkę ze sporą mocą przez całą długość mieszkania
     
    Dopiero gdy już się poddałem przypomniałem sobie gdzieś, że czytałem o tym, iż może się ułożyć dopiero w czasie jazdy pod dużym obciążeniem. No ale ona się ledwo trzymała... starczyłaby jakaś nierówność, podczas której łańcuch przestałby być napięty i moja nowa spineczka poszybowałaby w najbliższe krzaki i nigdy już bym jej nie znalazł.
     
    Zrobiłem to więc w domu na sucho. Wsiadłem na rower, zacisnąłem hamulce i z całej siły naparłem na pedały. Pode mną rozległo się lekko upiorne chrupnięcie (oczywiście od razu pomyślałem, że z moim szczęściem pewnie właśnie coś zepsułem). Ale nie, o dziwo spinka zaskoczyła.
     

     
    To był ciężki dzień. Ale napęd chodzi wyraźnie lepiej i ostatecznie cieszę się, że nie wydałem dodatkowej kasy na wysyłkę
  2. Tadeus
    Ostatnio przeglądałem sobie OpenStreetMap w poszukiwaniu jakiejś fajnej trasy...
     
    I całkiem przypadkiem zauważyłem, że obecnie z domu do pracy mam praktycznie w 95% nieprzerwaną ścieżkę rowerową. Z jednej strony to całkiem fajnie, z drugiej zmusza do niewygodnych przemyśleń na temat ewentualnej ewolucji hobby...
     

    Na oko wychodzi jakieś 20km całkiem niezłą ścieżką...
     
    Tylko, czy naprawdę tego chcę? Obecnie rower kojarzy mi się w 100% z wolnym czasem, relaksem, wolnością. Jak na niego siadam automatycznie odpoczywam. Nie jestem pewien, czy dojeżdżając do pracy tego nie utracę. Ale może zostawmy póki co emocjonalne biadolenie i zacznijmy od bardziej obiektywnych kwestii.
     
    Choćby kasy. Bądźmy szczerzy - z pewnością nic na tym nie oszczędzę. Obecnie dojeżdżam autobusem i bilet miesięczny nadal będzie mi potrzebny do codziennych sprawunków. W grę wchodzą więc tylko dodatkowe koszta. A jakie?
     
    W pracy co prawda nie muszę stawiać się w garniturze, ale muszę być czysty, wyprasowany i raczej nie w sportowym stroju, więc dobrze byłoby wziąć coś na zmianę. Podejrzewam też, że gdzieś w budynku u mnie jest prysznic (dość dużo osób dojeżdża rowerem), więc pewnie brałbym ze sobą i jakieś kosmetyki i ręcznik. Obecne moje sakwy nie są wodoodporne, więc należałoby je wymienić przynajmniej na małe Crosso:
     

    Dalej, przydałyby się błotniki. Niestety moje obecne opony 2,2 cala są po prostu za wysokie, by takie założyć. Mamy więc następne zakupy. Khenda Khan (moja żona wielokrotnie jeździła w nich po szkle, więc wkładka antyprzebiciowa chyba działa) i błotniki Oriona:
     


     
     
    A do tego może jakąś trekkingową osłonę na łańcuch, by nie uwalić sobie nogawek:
     

     
    Podsumowując:
    - Crossy Dry Small - 190zł
    - Kenda Khan - 90zł
    - Błotniki Orion ATB - 50zł
    - Osłona - 40zł
    370zł.
     
    Dodatkowo chciałbym pewnie też coś, by w razie deszczu nie dojechać zupełnie przemoczonym. Najtańsze znośne rowerowe poncho to koło 50zł:

     
    Czytając jednak tematy regularnie dojeżdżających do pracy dochodzę do wniosku iż mało kto takiego używa, inwestując raczej w drogą, oddychającą odzież. Więc tu mamy 50zł do - powiedzmy - 500zł.
     
    O czymś nie pomyślałem?
  3. Tadeus
    Postanowiliśmy w końcu zaryzykować...
     
    Puszcza Kampinoska jako cel wycieczek kusiła nas już od dawna. Liczne relacje dostępne na necie obiecywały praktycznie nieskończony potencjał ciekawych tras i naprawdę pięknych widoków. Ale straszyły też dość ambitnymi warunkami terenowymi, które niekoniecznie bywają pożądane przez rowerzystów niedzielnych
     
    Dzięki super-szybkiej nocnej pomocy forumowych kolegów mklos1 i supermario, którzy na paręnaście minut po pojawieniu się zapytania na forum podzielili się doświadczeniami z trasy, udało się rozwiać część wątpliwości i z rana byliśmy już gotowi na przygodę...
     
    Z mieszanymi uczuciami mijaliśmy się na trasie dojazdowej z rasowymi, w pełni wyposażonymi rowerzystami na drogim sprzęcie MTB... ale okazało się, że nie było tak źle
     

    Chwila relaksu na turystycznej polanie przy przecięciu szlaków.
     

    Jak zwykle ze stylowym bidonem klasy king-size.
     
    Okazało się, że o ile na szlakach dojazdowych rowerzystów było pełno, to w samym lesie (i to na głównym szlaku rowerowym) nie widzieliśmy prawie nikogo. Najwyraźniej ogromna Puszcza miała wystarczającą pojemność, by wszyscy się tam spokojnie rozproszyli.
     
    Na wycieczkę nadrukowałem sobie trochę map, wybierając maksymalne przybliżenie tam, gdzie szlak wydawał mi się zawiły i trudny do śledzenia.
     

    Dystans: 57km
     
    Oczywiście, jak to zwykle bywa, pogubiliśmy się tam, gdzie szlak na oddalonej mapie szedł w pozornie prosty, przewidywalny sposób, a ja mapy w przybliżeniu akurat nie miałem. Na szczęście pozostał GPS w komórce. Zdecydowanie polecam jednak zakup porządnej, prawdziwej mapy turystycznej
     
    Przy okazji lekkiego błądzenia zauważyliśmy też, że w razie awarii sprzętu, czy nagłej potrzeby powrotu nie byłoby żadnego problemu. Minęliśmy dwie zajezdnie, z których autobusy jechały prosto do Warszawy do metra, można było więc zrezygnować na praktycznie każdym odcinku i wygodnie umieścić rowery w pustym autobusie na pierwszym przystanku.
     
    A jak się jechało? Różnie. Odcinków zapiaszczonych było naprawdę sporo, dość długi odcinek z kocimi łbami też dał się we znaki, ale prawie zawsze z boku był jakiś równiejszy (choć zazwyczaj z licznymi korzeniami) objazd. Miejscami uliczki, które na mapie wyglądały jakby nie były specjalnie ruchliwe (nimi szedł oficjalny szlak) okazały się dość popularne wśród kierowców - tak, patrze na ciebie, ulico Kampinoska .
     
    Jako że był to pierwszy przejazd i uwagę głównie poświęcaliśmy nie-zgubieniu się, nie mieliśmy okazji i czasu narobić zbyt wielu fotek. Najbardziej żałowałem tego w pobliżu Cmentarza Palmirskiego, gdzie jest sławne już chyba pole zalanych brzózek, które cyknąłem tylko na szybko w przejeździe:
     

    Na żywo robi to naprawdę bajkowe wrażenie, jakby drzewa stały na tafli lustra.
     
    Po wyjeździe z Puszczy na jej południowym krańcu w Truskawiu mieliśmy już jednak trochę dość. Na szczęście naszą uwagę zwrócił znajomy symbol dwukołowego pojazdu na jednym z szyldów. Czym prędzej udaliśmy się tam uzupełnić wyparowane węglowodany zacną karkóweczką:
     

    A do tego czyste łazienki!
     
    Szlak rowerowy szedł dalej na południe do Mariewa, ale na tym etapie mieliśmy już na licznikach ponad 40km, w mocno mieszanym terenie i niespecjalnie mieliśmy ochotę na dalsze błądzenie (szlak znowu na wielu odcinkach przechodził przez gęsty las), postanowiliśmy więc skorzystać z ulicy 3-go maja, zaczynającej się pod samą Dziką Fasolą i ciągnącej przez wszystkie miejscowości Truskaw>Izabelin> Laski, aż do samej Warszawy. Na początku była to przyjemna, dość spokojna ulica, potem (na wysokości Lasek) niestety przybrała cechy typowej dojazdówki. Pełno pędzących samochodów i skraje jezdni jak po ostrzale artyleryjskim, a do tego miejscami łapiąca co popadnie policja, skutecznie zniechęcająca do wybrania bezpieczniejszego w tych warunkach chodnika.
     
    No ale w końcu dojechaliśmy cali i zdrowi i raczej nie zniechęceni. Z pewnością z Puszczą Kampinoską się jeszcze zobaczymy, choć pokombinujemy czy nie zwiększyć naszego zasięgu dojeżdżając gdzieś (np. na Cmentarz Palmirski z Młocin) autobusem.
     
    Z wniosków technicznych:
    - Potrzebne będą pewnie sportowe okulary (żonie 3 razy wyjmowałem owady z oka)
    - Czeka nas zakup albo żelowych gripów albo rękawiczek (bolące nadgarstki).
    - To moje siodełko (SR Alpine) jest jednak super. Jechałem w byle jakich gaciach i zero bólu mimo ostrego wytrzęsienia
  4. Tadeus
    W sumie myślałem, że ten skrót wyszedł już z mody...
     
    Te trzy literki zdobiące ramę mojej Meridy Kalahari swego czasu oznaczały z grubsza "wygodny MTB" dla rowerzystów zapuszczających się jedynie w umiarkowany teren, później określenie stało się negatywne, bo ludzie doszli do wniosku, że to po prostu MTB z tanimi podzespołami dla gawiedzi i producenci w większości przestali je stosować. Teraz kategoria All Terrain Bicycle powróciła jednak najwyraźniej do dawnej chwały w asortymencie rodzimego Eurobike'a. I w sam raz na nasze potrzeby
     
    Moja piękniejsza połówka, konfrontowana bowiem z coraz obfitszymi połaciami piachu, błota i wertepów, czyhającymi na nią na malowniczych szlakach okalających stolicę postanowiła zrezygnować ze swojego mieszczucha i przenieść się na coś... bardziej terenowego, ale nie MTB... i nie bez błotników i bagażnika... i byle było fioletowe... Po lekkim bólu nadwyrężonej głowy pomieszanym z nerwowym ściskiem szczęki znalazłem coś takiego (model Visio):
     

     
    Spodobał się, był w promocyjnej cenie (1100zł), więc należało go jak najszybciej kupić, nim dojdzie do zmiany zdania. W końcu ile pół-MTB z fioletowymi akcentami jest na rynku? Na następny mogłem czekać lata
     
    Przyznam, że wizualnie też mi się spodobał, bo mimo mieszczuchowego zacięcia miał też trochę z terenowego "pazura". No i nareszcie wszystkie części były standardowe!!! Poprzedni mieszczuch doprowadzał mnie do szału, gdy musiałem przy nim grzebać, a samo zdjęcie tylnego koła wymagało połowy mojej skrzynki narzędziowej. To wszystko się skończyło i mogłem do niego podchodzić dokładnie tak jak do mojej Meridy.
     
    Rowerek kupiony na Allegro... przyszedł wyregulowany... chyba przez pijaną małpę. Po ustawieniu hamulców (piszczały!), przedniej przerzutki (nie tylko była niewyregulowana, ale wisiała krzywo na ramie), tylnej przerzutki (wchodziły może ze 2/3 biegów), zacisków kół i nóżki (jej połówka nie była dobrze dokręcona do reszty, odpadła w czasie pierwszej przejażdżki) można było już jechać...
     
    Chrum... chrum... chrum... Szerokie terenowe opony obcierały o prowadzenie błotników, najwyraźniej opony dwucalowe nie były do nich przewidziane. Ale i to się w końcu załatwiło...
     
    Potem już tylko siłowanie się z przednią lampką (naprawdę niezłą, markową, szkoda że nie schodziła z zaczepu i trzeba było ją praktycznie wyrwać) można było cieszyć się bardzo fajnym rowerkiem idealnie dobranym do naszych dość oryginalnych potrzeb. Fajnie, że ktoś produkuje rowery dla dziwnych ludzi
     
    Relacje z wojaży z nową maszyną już wkrótce, a tymczasem pozdrawiam wszystkich, którzy dostali "wyregulowane" rowery z Allegro
  5. Tadeus
    No i poszło...
     
    Sezon zaczął się na dobre i nie ma żadnej wymówki, by nie wychodzić na rower. Jeździmy dość regularnie po pracy i często wracamy dopiero po zmroku, ciesząc się z przyjemnego chłodku wieczornej pory. W związku z tym ponownie zaczynam doceniać chinśką latareczkę z diodą Cree, którą nabyłem na Allegro za jakieś śmieszne pieniądze. Wreszcie też odkryłem jak przełączą się w niej tryby, wcześniej myślałem, że się psuję, gdy nagle zaczynała stroboskopować mimo że nie zrobiłem nic, by tak było Lampki te na forum mają bardzo mieszane opinie, więc jakoś w najbliższej przyszłości, gdy uda mi się zrobić zdjęcia, na których cokolwiek widać, postaram się stworzyć jakiś teścik. Póki co powiem tylko, że dla mnie z pewnością warta jest około 25zł, które na nią wydałem
     
    Dzisiaj pewnie osiągniemy granicę przejechanych w tym sezonie 300km, co uważam za przyzwoity wynik. Jeździmy tempem rekreacyjnym i po terenie mocno mieszanym, więc przekłada się to na całkiem sporo czasu spędzonego na rowerku. Minimalnym celem na ten rok jest 1000km, co obecnie wydaje się jak najbardziej osiągalne.
     
    Przy okazji moja żona zaliczyła też pierwszą rowerową glebę w swoim dorosłym życiu. Żeby było ciekawie, nastąpiła ona przy zabójczej prędkości... 0km/h Któregoś dnia po sporych opadach wyprawiliśmy się na jakąś obficie zalaną błotem ścieżkę przy Wiśle. Mieszczuch zakopał się w błocie, stanął i przechylił się na bok. Moja wspaniała połówka oczywiście dziarsko podparła się nogą, tyle że ta poślizgnęła się w głębokim błotku i rower wraz z pasażerem niespodziewanie kipnęli na bok. Byłoby śmiesznie gdyby nie to, że ramię korby dość niefortunnie i pod dziwnym kątem przytrzasnęło jej kostkę. Na szczęście jednak samemu stawowi nic się nie stało i poza chwilą strachu ten dość oryginalny wypadek pozostał bez dalszych konsekwencji.
     
    Ja po wymianie łańcucha, o której pisałem w poprzednim wpisie zmuszony byłem wymienić również wolnobieg (niestety tylne koło nie zużyło się jeszcze na tyle, by zmusić mnie do wymiany na odpowiednika pod kasetę), wybrałem więc standardowy tz21 (ok 30zł) montowany we wszystkich tanich markowych i nie-markowych rowerach. Muszę przyznać, że po wymianie łańcucha i wolnobiegu praca przerzutek stała się niemal wzorowa. Zaskoczyło mnie to trochę, sądziłem bowiem, że głównym objawem zużycia tych części jest przeskakiwanie łańcucha przy obciążeniu (czego u mnie w ogóle nie było), a zamiast tego poprawiła się znacznie ogólna płynność działania napędu.
     
     
     

     
    Obecnie jedynym co mi jeszcze trochę przeszkadza jest metaliczny wibrujący dźwięk gdzieś przy tylnej przerzutce, pojawiający się tylko wtedy, gdy jadę szybciej niż 20km/h. Brzmi trochę jakby jakaś drobna metalowa część wpadała w rezonans. Podejrzewam, że może mieć to coś wspólnego z kółkami przerzutki, które mają dość spory luz mimo ostatniego dokręcenia. Póki co jednak niespecjalnie chce mi się w tym grzebać, jeśli znajdą się pieniążki to może jeszcze w tym sezonie zmienię tylnego Tourneya na Acerę, które widziałem w necie za około 50zł i problem się rozwiąże. Kombinuję też, czy nie załatwić sobie strzykawki z jakąś grubszą igłą, by kapnąć olejem prosto w mocowanie kółka, obecnie przy standardowej buteleczce oleju nie za bardzo mam jak tam trafić bez rozkręcania całości.
     
    W najbliższy weekend może zbierzemy się na jakąś dłuższą wycieczkę i postaram się zamieścić relację.
  6. Tadeus
    Gdzieś w tamtym kierunku jest Puszcza Kampinoska...
     
    Mieliśmy dzisiaj wybrać się na pierwszą wycieczkę w tamte rejony, upakowałem już nawet pieczołowicie sakwy i przygotowałem mapy. Niestety, jak widać na powyższym zdjęciu pogoda z lekka nie dopisała...
     
    W związku z tym dzisiaj znów będzie domowo. Na początek odniosę się do wyników ankiety z wpisu "Orzeł może", w którym pytałem o wykorzystywanie siodełka/wkładki w spodenkach. Zagłosowało 19 osób i zdecydowanie (57% głosujących) wygrała opcja z twardym, wąskim siodełkiem i spodenkami z wkładką, na drugim miejscu znalazło się szersze siodło anatomiczno-żelowe bez spodenek z wkładką (21% głosów) i dalej sama decha bez specjalnych spodenek (15% głosów). Zero głosów na kanapy, czy tanie siodełka piankowe, które były już z rowerem. Przyznam, że jak na blog o jeździe "niedzielnej" wyniki są dość zaskakujące, bo stawiałem raczej na to, że większość użytkowników będzie w tych ostatnich dwóch kategoriach. Może tacy czytają bloga, ale nie głosują? Jesteście gdzieś tam, rowerzyści niedzielni?
     
    Żeby nie było, wyniki zostały już zastosowane w praktyce. Jeden ze znajomych z dość drogim MTB Cube'a chciał wymienić wysokiej klasy (ale twarde) siodełko, które miał w tym modelu na coś szerszego i żelowego, poinformowałem go jednak, iż popularniejszą i statystycznie lepszą opcją w jego przypadku będzie pozostanie przy obecnej desce i dokupienie szortów z wkładką. Głosujący, przyczyniliście się więc do tego, by jego życie stało się lepsze
     
    Ale przejdźmy teraz do obecnych tematów. Wrażenia z użytkowania przecinaczki do drutu i pancerzy firmy NEO i sakw rowerowych z Allegro.
     
     
    Sakwy 2x10L, nierolowane, Codura
     

     
    Sakwy zwane też podróbką Crosso, sprzedawane od co najmniej roku przez sprzedawcę krzysztof366. Na forum sakw od tego sprzedawcy używa co najmniej kilku użytkowników i z wypowiedzi wynika, że są z nich zadowoleni. Oni wybrali jednak droższe, rolowane wersje (85 albo 110zł), ja w danym momencie potrzebowałem na gwałt sakw, ale miałem bardzo małe fundusze, zakupiłem więc najtańszy model za 60zł. Poza oszczędnością podobało mi się też to, że miały zaledwie 2x10L, lepsze modele miały 2x27L dla mnie do codziennego użytku miejskiego było to zdecydowanie zbyt wiele. W 20L pakuje się akurat na całodniowe wycieczki, szczególnie, że dodatkowo mam przecież miejsce na górze na bagażniku, by dodać tam jakąś torbę/koc/polar czy inny wielkogabarytowy przedmiot.
     

     
    Na początek wypada zaznaczyć, że Codura, to nie markowa Cordura, z której szyją droższe firmy. Jest to materiał dość znany z obszaru outdoorowego. Codura pod żadnym względem Cordurze nie dorównuje, jest jednak materiałem o podwyższonej odporności, który starcza do codziennego rekreacyjnego zastosowania. Obecnie z tymi sakwami przejechałem ponad 500km i nigdzie nie widać śladów zużycia, mimo że zdarzało mi się używać ich często niezgodnie z przeznaczeniem, znaczy zamiast ekwipunku na wycieczkę, który człowiek stara się dobierać, tak by był lekki, ładowałem do niego po burty supermarketowe zakupy pełne słoików, konserw, butelek i innych ciężkich przedmiotów. A potem często wjeżdżałem z nimi na wyboiste leśne drogi, bo szkoda mi było od razu wracać do domu
     
    Sakwy nigdy mi się jeszcze nie wypięły, jednak zakładam że po jakimś czasie mocna gumka przyciskająca spód do bagażnika może się rozciągnąć. Słyszałem też, że jedna odpięła się raz komuś w górach przy ostrzejszym zjeździe. W oryginalnych sakwach Crosso jest tam ściągacz, wtedy można sobie ją po prostu skrócić, tutaj gdyby się rozciągnęła trzeba by ją pewnie przeszyć, bądź wymienić. Póki co jednak trzyma się bez problemu. Suwaki wszyte są tak, by nie były napięte i nie ciągnęły za nie siły oddziałujące na sakwę, co z pewnością wydłuży ich żywotność. Takie rozwiązanie pod względem (szczególnie) wodoodporności, czy długowieczności nie może się jednak równać z zamknięciem rolowanym, które do poważniejszego użycia pozostaje jednak rozwiązaniem idealnym.
     

     
    By sakwy się dobrze trzymały najlepiej wybrać bagażnik, który na dole będzie miał takie oczko. Oczko jednak oczku nie równe, słyszałem, że np w niektórych bagażnikach Krossa takie oczka są, ale są za wąskie na haki tego typu sakw. Są też bagażniki, które zamiast oczka mają na dole poziomy pręt, o który można zahaczyć hak. Czasem jest on jednak zbyt wysoko, lepiej więc najpierw kupić sakwę, a potem przymierzyć się w sklepie, albo poprosić jakiegoś właściciela o zmierzenie
     
    Generalnie z sakwy jestem super zadowolony. Poprzednio miałem taką jednoczęściową podwójną klasyczną sakwę na rzepy, których jest pełno (markowych i mniej markowych) na Allegro, ale to wszystko to totalna lipa w porównaniu z systemem nośnym bazującym na hakach (z jakiegoś powodu różne odmiany tego systemu stosowane są w końcu w najlepszych wyprawowych sakwach, nie?). Tutaj wypięcie/założenie sakwy to dwie sekundy i zero problemów. Sakwy zdecydowanie polecam, choć zaznaczam, że ich wodoodporność ze względu na suwak jest minimalna. Jeśli ktoś chce sakwę wodoodporną to w grę wchodzi tylko rozwiązanie rolowane.
     
     
    Przecinak do drutu NEO
     
    To jest oryginalny przecinak do linek i pancerzy znanej firmy Bikehand oferującej dedykowane narzędzia do rowerów (koszt ok 50-60zł):
     

     
    A to jest mój przecinak do drutu niededykowany do rowerów (koszt ok 30-40zł):

    Na tym właściwie mógłbym zakończyć tę recenzję i wszystko byłoby jasne, pokuszę się jednak o rozwinięcie
     
    Gdy dostałem mój rower część problemów wyglądała tak:
     


     
    Pancerze były połamane, linki zardzewiałe. Przeczytałem przewodnik opisujący jak to wszystko wymienić, puszczając mimo uszu ostrzeżenia o tym, iż cięcie pancerzy to nie lada sztuka i bez drogiego dedykowanego albo elektrycznego narzędzia (którego nie miałem) to niezła mordęga. Przewodnik miał rację. Jeden pancerz przerzutki moim przecinakiem bocznym (który akurat w tamtym czasie miałem) ciąłem niemal godzinę. Musiałem ciąć praktycznie każdy drucik pancerza osobno i na końcu obcinaczka była prawie do wyrzucenia. A przy okazji oczywiście nie posłuchałem ostrzeżenia, iż te pancerze już firmowo mogą być zbyt krótko obcięte i należy wymierzyć je samemu, by nie wchodziły do manetki pod zbyt ostrym kątem. Oczywiście nowe, wycięte przeze mnie kawałki okazały się za krótkie i wchodziły pod zbyt małym kątem Gdy musiałem zbyt daleko przekręcić kierownicę (np manewrując rowerem w komunikacji) przerzutki się same przestawiały, gdy rower mi upadł i kierownica przekręciła się gwałtownie, pancerze przy manetkach znowu pękły.
     
    Tym razem kupiłem opisywany tu przedmiot (za namową użytkownika forum dejtrejder) i z absolutnym zdziwieniem odkryłem, że cięcie pancerza nie powinno zajmować więcej niż sekundę. Wsadzam pancerz, naciskam (wcale nie mocno, a jestem raczej małosilny), a pancerz robi klik i rozpada się na dwie połówki. Niesamowite w porównaniu do tego co było wcześniej. Nie wyobrażam sobie, by dało się to zrobić łatwiej.
     
    Obecnie (sporo na zapas) poprowadziłem pancerze tak:
     

     
     
    Może trochę (bardzo) przesadziłem z długością, dodatkowo poprowadziłem linkę od przeciwnej strony mostka, na około, by kąt wejścia w manetkę był jeszcze łagodniejszy. Teraz mogę robić co chcę, a pancerze są bezpieczne
     
    Przy okazji w sklepie widziałem jak pancerze cięto jeszcze droższym Bikehandem (tym za 70-80zł) i wyglądało to dokładnie tak samo. Jak przez masło. Dla mnie narzędzie za tę cenę (dałem 36zł) rewelacja. Ostrzegam też przed innymi narzędziami, które są opisywane jako przeznaczone do cięcia drutu, ale ich ostrza tnące wyglądają inaczej, to nie jest to samo. Ma być taki papuzi dziób jak w dedykowanych narzędziach rowerowych
     
    I na tym kończę ten wpis. Mam nadzieje, że moje zakupowe doświadczenia pomogą komuś podjąć właściwą dla niego decyzję
  7. Tadeus
    Nie wytrzymałem w domu...
     
    Po pracy powinno się wypocząć, a nie kisić w takiej saunie. Wziąłem więc rower i...
     
    Ruszyłem nad Wisłę przewietrzyć się w rowerowym pędzie i przy okazji pocykać obiecane fotki z tamtejszych lasów łęgowych. Miała być krótka przejażdżka... A wyszło jak zawsze. Rower po prostu ma coś takiego w sobie, iż pcha ku dalszemu. Może to i przesada, by nazywać to zaraz przygodą, ale w człowieku odżywa uśpiona na co dzień chęć poznania, którą gdzieś tam w tyle głowy pamięta jeszcze z lat dziecięcych.
     
    Zaczęło się jednak całkiem zgodnie z planem, od ścieżek edukacyjnych we wspomnianych wcześniej lasach.
     



     
    Zwiedziłem też przystań promową (na drugim zdjęciu, w oddali widać już drugi brzeg Wisły) i dowiedziałem, że bezpłatny prom w tym roku pływa już od pierwszego maja (tylko weekendy i święta). To doskonała wiadomość, jeśli skusimy się na wycieczkę do Kampinosu, bo z tego co się orientuję po drugiej stronie zaczynają się jego szlaki.
     
    Przy okazji wśród drzew znalazłem też coś takiego:
     

     
    Czy to nie przypadkiem jakaś zagroda z tunelem przystosowanym do podstawiania pod niego klatki ze zwierzęciem? Ciekaw jestem co tam wpuszczali. Może moje kochane dziki?
     
    Na tym niby miała się skończyć wycieczka, ale pedały jakoś tak kręciły się prawie same, a myśl o zaduchu panującym w domu raczej nie zachęcała do powrotu. Wjechałem więc na wał i...
     




     
    To naprawdę piękna trasa. Ciągnie się i ciągnie... Nigdy mi się nie udało jej całej zaliczyć. Niestety, w pobliżu Tarchomina, gdzie ten szlak jest utwardzony zbiera się dość spory tłum spacerowiczów. No i rowerzystów. Czasem jest naprawdę tłoczno i nie wszyscy przepadają tam za przemykającymi użytkownikami rowerów, głośno wypowiadając swoje wątpliwości, czy to aby na pewno szlak rowerowy... Z tego co patrzyłem oznaczenia szlaku pojawiają się dopiero dużo dużo dalej, na mojej mapie jednak całość zaznaczona jest jako Velo Mazowia Prawobrzeżny... czyli jednak szlak rowerowy i piesi nie mogą mieć pretensji. Ale fajnie by było, gdyby dało się im to udowodnić znakiem, a nie jakąś tajemniczą mapą z internetu
     
    Dalej robi się bardziej dziko i pusto, ale pojawia się nowy problem, a wygląda on tak:
     

     
    Ciężko to opisać ale ta ścieżka jest wyjątkowo wąska i lejkowata. Starczy mała nierówność, by otrzeć bokiem opony równolegle o jej brzeg, a przez to, że są one lekko wzniesione i porośnięte sztywną, stawiającą opór trawą traci się na moment kontrolę nad rowerem. Trochę jak przy podjeżdżaniu bokiem pod krawężnik. Jakiś czas można spokojnie kontrolować kierownicę, by jechać centralnie, ale po parunastu minutach utrzymanie się na tym torze jest naprawdę niezłą sztuką. Wygląda jak nic, a jest wyjątkowo upierdliwe, szczególnie że fragmentami idzie przy samej krawędzi wału. Widziałem sporo mniej wprawnych (żeby nie powiedzieć niedzielnych) rowerzystów na szlaku, którzy mieli z tym spory problem.
     
    Nie chcąc wracać tą samą trasą zjechałem w przytulnie wyglądający lasek koło Jabłonnej, bo pamiętałem, że tam gdzieś były fajne ścieżki rowerowe.
     

     
    Niestety, urokliwy las, którym jechałem skończył się bezpośrednio jezdnią, po której z dość nieprzepisową prędkością mknęło naprawdę sporo samochodów (czarna kropa na mapie). Jak to na nie-dzielnego rowerzystę przystało, mina mi zrzedła. Zastanawiałem się chwilę, ale w końcu podkuliłem ogon, pamiętając, że kawałek wcześniej w lesie w odpowiednią stronę odbijała dzika ścieżka. Wróciłem do niej i okazało się, że to jakiś samochód wjechał sobie na chama głęboko w las kosząc wszystko na swojej drodze... hmmm... z mieszanymi uczuciami pojechałem jego niszczycielskim śladem, wiedząc, że w tej chwili wcale nie jestem lepszy od niego. I wtedy przejechałem młodą konwalię, która wyrastała z miejsca, gdzie jeszcze niedawno samochodowe koła zmasakrowały ściółkę... I dotarło do mnie, że kroczę Ciemną Stroną Mocy.
     
    Wróciłem się do jezdni i... Okazało się, że musiałem jechać nią tylko niecałe dwie minuty, bo zaraz za najbliższym zakrętem zaczynały się luksusowe ścieżki rowerowe Jabłonnej. Jak widać ostatecznie opłaca się postępować właściwie
     
    Na zakończenie wypada dodać, iż bardzo cieszę się, że wziąłem ze sobą wodę, czapkę z daszkiem i koszulkę z wysokim kołnierzykiem. Skwar na odkrytych fragmentach wału był naprawdę zabójczy i paru nieprzygotowanych rowerzystów, których mijałem wyglądało jakby zaraz miało paść trupem. A trasę oczywiście polecam, choć następnym razem wróciłbym pewnie tą samą drogą po wale i ominął epizod z Jabłonną
  8. Tadeus
    Słońce, upał, brak prognozowanego deszczu...
     
    Aż ciężko uwierzyć. A jednak! Wreszcie, po wielu dniach wyczekiwania na ładną pogodę, podjęliśmy się planowanej wycieczki nad Zalew Zegrzyński. Zaraz na początku szlaku powitało nas powyższe pocieszne graffiti, co tylko poprawiło grupowe morale. A grupa tym razem była trochę większa, do towarzystwa dokoptowaliśmy sobie bowiem naszego sąsiada, wiernego towarzysza niedzielnych rowerowych wojaży.
     

     
    Taka grupa budziła już odpowiedni szacunek i mimo dość sporego tłoku i osobników pędzących na złamanie karku po wąskich odcinkach szlaku udało nam się w miarę bezpiecznie przemknąć naszym peletonem
     
     
    Wcześniej obliczaliśmy że wyjdzie koło 40km, wyszło niemal równo 50km:
     

     
    Muszę przyznać, że krążące po sieci opinie, jakoby była to jedna z najatrakcyjniejszych około-warszawskich tras wycieczkowych są jak najbardziej zasłużone. Szczególnie w taką letnią pogodę jest tam naprawdę pięknie. Dodatkową zaletą jest niemal ciągła bliskość wody, która w taki upał bardzo efektywnie chłodzi.
     



     
     
    Byłoby jednak o wiele bardziej malowniczo i przyjemnie, gdyby nie wyrąb drzew rosnących przy samym brzegu kanału, wzdłuż szklaku:
     


     
    Dość długo zastanawialiśmy się jaki jest cel całego tego przedsięwzięcia (wzdychając z żalem na myśl o zbawiennym cieniu, który te drzewa mogłyby nam zapewnić), ale do niczego sensownego nie doszliśmy. Może ktoś wie po co je ścinają? Czy ich brak nie spowoduje przypadkiem, że te zbocza będą się dużo łatwiej osuwały do kanału?
     
    W każdym razie w końcu dotarliśmy do Nieporętu. Masakra. Była tam chyba z połowa Warszawy.
     

     
    W końcu dopchnęliśmy się do jakiejś jadłodalni wciśniętej klinem między ekskluzywnie wyglądające hotele i centra rozrywkowe dla całej rodziny. Przy akompaniamencie wrzasków uroczej dzieciarni skonsumowaliśmy zasłużoną karkówkę. Wszak (jak wyliczył blogowy kolega camel1989) 40km to 2tyś kalorii, trzeba było więc odzyskać cenny wyparowany tłuszczyk
     

     
    Niech rowerowi smakosze się jednak strzegą. W tym kurorcie keczup, musztarda, bułka i ogórek w ilościach pokazanych na zdjęciu kosztują dodatkowo, każde po złotówkę
     
     
    Była to pierwsza tak długa wycieczka w tym sezonie, druga co do długości w naszej karierze i muszę przyznać, że jestem zadowolony. Przy moim rowerze o dziwo (bo sam w nim grzebie) wszystko idealnie działało, nowe siodełko (Selle Royal Alpine) spisało się na przyzwoitą czwórkę z plusem. Tyłek niby po przejechanym dystansie mnie bolał, ale nieporównywalnie mniej, niż przy starym siodełku. A dodatkowo odkryliśmy świetną trasę, z której na pewno jeszcze często będziemy korzystać... tylko ten nieszczęsny Nieporęt... Czy ktoś tam jeździ i może w okolicy polecić jakieś przyjemnie miejsce, gdzie nie ma tłumów i można spokojnie usiąść i dobrze zjeść?
  9. Tadeus
    Błoto nie odpuszcza...
     
    Jedyne co mnie pociesza, to to że autorzy innych blogów rowerowych również marudzą, iż niewiele w Majówkę zrobili
     
    Dzisiaj dla przyzwoitości poszło 18km, połowa z tego przez las. Błotna skorupa na rowerach zadomowiła się już na dobre i tylko dochodzą do niej nowe warstwy. Mieszczuch żony wygląda już jak po rasowym enduro
     
    A mi wesoło piszczą V-brake'i. Do tego niezbyt dobrze chwytają. Zdejmowałem je już wczoraj, usuwałem z nich opiłki, nawet lekko przetarłem powierzchnię drobnym papierem bo guma była z niewiadomych powodów śliska jak lustro. Nic to nie dało. Najwyraźniej czeka mnie wymiana, mimo że jeszcze wyraźnie widać wcięcia w gumie. Może to po prostu ze starości? Zastanawiałem się nad czymś takim:
     

     
    Kosztują koło 14zł, podobnie jak odpowiedniki Baradine'a. Ktoś ma z nimi jakieś doświadczenia?
  10. Tadeus
    Ale nie dzisiaj...
     
    Zachęceni korzystną prognozą pogody i uskrzydleni dodatkowo pozytywnym, patriotycznym przekazem w mediach postanowiliśmy przełożyć planowaną na sobotę wycieczkę nad Zegrze na dzisiaj. Miało być koło 19tu stopni i padać dopiero po 20:00, pomyśleliśmy więc, że spokojnie się wyrobimy i jeszcze zatrzymamy na kawkę i jakiś fajny obiad przy porcie. Ja ze spodni nadających się do usyfienia rowerem miałem akurat tylko dżinsy, albo krótkie, więc wesoło wybrałem krótkie, nie chcąc odparzać sobie tyłka sztywnym materiałem (hej, miało być 19 stopni, nie?).
     

     
    Po ukazanych na powyższym zdjęciu zakupach (woda i obowiązkowe batoniki muesli) ruszyliśmy żwawo w kierunku Żerania. Minutę później spadł deszcz. Wytrzymaliśmy, licząc na to, że będzie tylko przejściowy. Dwie minuty później zaczęło ostro wiać i to (a jakżeby inaczej) prosto w naszą twarz. A potem zaczęło lać jeszcze mocniej... Mokro... zimno... pod wiatr i wizja 40km przed sobą... Szalę przechylił telefon od kuriera (ha, więc jednak ktoś dzisiaj pracuje), który poinformował mnie, że zaraz dostarczyć mi może zamówione siodełko
     
    Obecnie siodło już jest rozpakowane i zamontowane. Muszę przyznać, że robi dobre wrażenie:
     


     
    To model Selle Royal Alpine Athletic, przeznaczone do jazdy o nachyleniu rowerzysty około 30tu stopni. Normalnie kosztuje koło 65zł, ja na aukcji wylicytowałem za 39+15zł przesyłka. W sumie nie chciałem aż tak wysoko podbijać, ale porwały mnie emocje wynikające ze współzawodnictwa z innymi licytującymi Siodło ma na sobie inne napisy niż te, które są na modelach sprzedawanych w Polsce, ale takie same zauważyłem na brytyjskim eBayu założyłem więc, że nie jest to podróbka. Czy siodła w tej klasie cenowej w ogóle się podrabia? W każdym razie na drugim rowerze mamy też Selle Royal z RoyalGelem i jeśli chodzi o samo wrażenie dotyku nie widzę różnicy.
     
    Jak widać nie jest to też typowa kanapa, co było dla mnie ważne, bo naczytałem się o tym, że szersze siodła mogą dodatkowo obcierać tam gdzie węższe nie obcierały, a ja z obcieraniem nie miałem problemu. Bolały mnie po prostu kości od długotrwałego wciskania w siodło (choć nie mam chyba jakiegoś wybitnie kościstego tyłka). Zobaczymy jak się sprawdzi, póki co czuję się na nim lekko dziwnie, bo człowiek się trochę w nie zapada i to w różnych miejscach na różną głębokość
     
    Jeśli nic nie pomoże, to może wezmę pod uwagę zakup jakichś nie-sportowo wyglądających szortów z wkładką? A wy czego używacie?
  11. Tadeus
    Do tej pory dość rzadko robiłem rowerem większe zakupy, gdy nie miał go kto popilnować...
     
    Głównie dlatego, że mocno budżetowy łańcuch, który miałem (opisany tutaj) raczej nie budził mojego zaufania. Cały czas zastanawiałem się więc, czy mój rower jeszcze stoi i biegałem po sklepie jak szalony, byle jak najszybciej wyjść. Szczególnie, że od niedawna błyszczy na nim kuszące "deore".
     
     

     
    Stwierdziłem, że trzeba coś na to poradzić, więc rozejrzałem się za prawdziwym zapięciem. Oczywiście, jak to ze mną bywa, założyłem, że niemożliwym jest, by tylko jedna, czy dwie najdroższe firmy, były w stanie zrobić godny zaufania produkt i odrzuciłem wstępnie polecanego wszędzie Kryptonite'a i Abusa. Dość szybko w ten sposób dowiedziałem się o produkcie Onguarda - Pitbullu. Przemawiały za nim trzy rzeczy:
     
    - Test na Gizmodo (dość chałupniczy, ale dobra podstawa do dalszych poszukiwań) > http://gizmodo.com/5922074/the-best-bike-lock
    - Laboratoryjne testy sławnego niemieckiego Stiftung Warentest, gdzie pod względem wytrzymałości miał trzeci w kolejności najlepszy wynik > http://www.testberichte.de/a/fahrradschloss/magazin/test-stiftung-warentest-4-2013/361113.html#?p=357840
    - Opinie na amerykańskim Amazonie, gdzie da się poczytać bardzo dużo o prawdziwej codziennej wytrzymałości i poręczności, również w hardkorowych pod względem kradzieży miejscach, jak np. w Nowym Jorku.
     
    Wszędzie tam chwalono odporność i dodatkowo nie było zbyt dużo negatywnych opinii o blokującym się kluczu (co odstraszyło mnie od najtańszych Kryptonite'ów, gdzie tych opinii było naprawdę sporo).
     
    Jakiś czas przyglądałem się cenom tych zapięć na Allegro i wyszło na to, że na ogół chodzą po około 120zł, ale od czasu do czasu ktoś wrzuca parę sztuk za 99. Wyczekałem... i trafiłem
     
    Zamknięcie przyszło do mnie i naprawdę zaniemówiłem. Było ogromne! Pod względem wymiarów na papierze szczególnie nie różni się od konkurencji, ale w rzeczywistości jest nieporównywalnie masywniejsze. Widać to na zdjęciu porównawczym w wyżej zalinkowanym teście Gizmodo. To zapięcie mieści się do mojej sakwy na styk i wygląda jakby dało się nim powalić niedźwiedzia
     
    Ogólnie szekla ma trochę inny kształt niż u konkurencji (większa szerokość na całej długości), co daje trochę więcej możliwości przypięcia na mieście.
     
    Dodatkowo wymieniłem sobie zacisk do sztycy z takiego z szybkozamykaczem na zamykany śrubą na imbus (chyba) czeskiej firmy Force. Niby są specjalne antykradzieżowe, ale raczej miałem zamiar zabezpieczyć się przed głupimi żartami, niż prawdziwymi złodziejami. Swoją drogą na opakowaniu zacisku, było coś, czego już dawno nie widziałem na produkcie -"Standard Quality". Kurcze, kto tak pisze na produkcie, który chce sprzedać? Od razu pomyślałem, że to jakaś lipa i może lepiej było zapłacić więcej niż te 8 zeta
     
    Póki co nowe rozwiązania zdały pierwszy egzamin przed Decathlonem w godzinach szczytu i w czasie jakiegoś masowego eventu z okazji nadchodzącego Dnia Dziecka. Dociskając kolanem udało się przypiąć nawet dwa rowery. Chociaż gdyby tam był jeden dodatkowy milimetr, to już by się nie zamknęło Niestety przed sklepem była tylko wyrwikółka, więc musieliśmy posiłkować się pobliskim (na szczęście dość wysokim i intensywnie obłożonym znakami) słupem.
     
    Przy okazji w rzeczonym Decathlonie uzupełniłem zapas dobrych i tanich dętek (para za 15zł), bo z rana zmarnowałem dwie, gdy mimo macania nie wyczułem, że w oponie od środka nadal siedzi cierń :/
  12. Tadeus
    Ostatnio jakoś tak dziwnie się złożyło, że stałem się posiadaczem paru tworów szeroko pojętej literatury rowerowej.
     

     
    Najpierw moja luba obłaskawiła mnie rowerowym poradnikiem turystycznym okolic Warszawy, a potem wskazała ankietę warszawskiego pełnomocnika rowerowego, w której jakimś cudem stałem się jednym ze szczęśliwych wylosowanych i zyskałem książkę, smycz i poradnik na DVD
     
    Zacznę może od "Okolic Warszawy". Co tu dużo mówić, zdecydowanie jestem targetem dla tej książki. Autor zgromadził w niej 19 rekreacyjnych tras na terenach wokół miasta (do tych dalszych podany jest dogodny dojazd pociągiem/samochodem). Wszystkie są podobno proste technicznie, z dystansami 50-90km i prowadzone tak, by szły drogami nieutwardzonymi, bądź ulicami o jak najmniejszym natężeniu ruchu. Idealne dla rowerzysty niedzielnego.
     
    Trasom towarzyszą bardzo dobre mapy, szczegółowy opis i opcjonalne odcinki, które wydłużają bądź skracają trasę. Dodatkowo nie wypada nie docenić optymizmu autora, który charakteryzuje trasę jak łatwą, a potem tłumaczy, że przebiega na przełaj przez teren aktywnej piaskarni, w której trzeba jechać na azymut bo szlaki pojawiają się i znikają, albo prowadzić rower przez dobre pół godziny, bo nijak nie da się przejechać
     
    Rozbawia też niesamowicie kwiecisty i specyficzny styl, można przeczytać na przykład takie fragmenty: "Bug wpada do zaledwie 500 kilometrowej Narwi! Tak, do trzysta kilometrów krótszej Narwii! Jakież upokorzenie! Jakaż niesprawiedliwość! Ale cóż... Taki jest. Jest sobą. Jest wspaniały. I za nic ma tę opinię"
     
    Takich "smaczków" sugerujących użycie substancji psychoaktywnych przez autora jest w tekście dość sporo, ale muszę przyznać, że są na swój sposób urocze i mimo kiczowatości dodają całości smaku:)
     
    "I mijamy wymownie samotne drzewo..."
     
    Na plus wypada też początkowy rozdział z ogólnymi informacjami na temat przygotowania i użytkowania roweru. Dość dobrze opisano tam na przykład kwestie prawidłowego użycia przełożeń, łącznie z instrukcją "nadpedałowania" przy zmianie biegów. Jest to sprawa, z którą problemy ma większość początkujących, więc taka krótka ale treściwa instrukcja jest zdecydowanie na plus.
     
    Dodatkowo zdjęcia z wycieczek są naprawdę piękne. Ale tu pojawia się też szkopuł, przy niektórych zdjęciach widnieje "Shutterstock", jak rozumiem oznacza to, że są to zdjęcia stockowe z netu. Czy w ogóle zrobione zostały w tych miejsach, czy są to prostu uniwersalne widoczki? Nie wiem, ale sama ta informacja zepsuła wrażenie imersji. Na co mi zdjęcie pięknego rzecznego brzegu załączone w opisie wycieczki, skoro nie mam nawet pewności, że to miejsce tam jest?
     
    Więcej o książeczce napiszę, gdy wypróbouje już parę z tych tras, wiele z nich wstępnie wygląda naprawdę super.
     
    Co do otrzymanego od miasta DVD, to menu wygląda tak:
     
     

     
    Poza wideporadnikami dla warszawskich rowerzystów jest tam też nieaktualna już mapa systemu Veturilo. Same poradniki są całkiem niezłe, na luzie, dość krótkie i treściwe, ciekawy jest ten o sugerowanych miejscach do przewożenia rowerów w różnych środkach komunikacji publicznej.
     
    No i na koniec dla mnie najbardziej kontrowersyjna pozycja. My Rowerzyści z Warszawy. O książce słyszałem już wcześniej na Polska na Rowery, ale gdy tylko dowiedziałem się, że to głównie o warszawskich rowerowych aktywistach temat przestał mnie interesować. Ja tu mieszkam prawie pod miastem, Masy, Ostre Koła, Hipsterzy, czy inne typowo miejskorowerowe tematy szczerze mówiąc niewiele mnie obchodzą.
     
    Mimo wszystko, książka mnie miło zaskoczyła, poruszono w niej bowiem naparawdę sporo różnych tematów. Ostatnia 1/3 to faktycznie głównie prezentacje sylwetek różnych młodych działaczy, właścicieli modnych alternatywnych warsztatów w squatach i innych zjawisk, które dla mnie starucha z przedmieści są bardzo odległe.
     
    Ale jest też i trochę o ludziach, którzy byli młodymi i gniewnymi, a obecnie tematem zajmują się w zdecydowanie bardziej zorganizowany sposób, znajdziemy też informacje o konfliktach w samej Masie i sporcie - bike-polo.
     
    Najbardziej podobały mi się jednak rozdziały historyczne o początkach rowerowej mody w Polsce i na świecie. Świetne są stare rowerowe reklamy, doniesienia prasowe, fotografie, czy cytowane opinie ówczesnych lekarzy. Najbardziej rozbawił mnie ten fragment z regulaminu Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów, według niego cyklista w rowerowej podróży powinien mieć ze sobą:
     
    "tornister zawierający pewne niezbędne przedmioty: mały rewolwer do obrony, a także przeciw wiejskim psom. W tym ostatnim przypadku nabój może być z gruboziarnistej soli. Nie zaszkodzi mieć kilku petard, lub rakiet sygnalizacyjnych dla dawania kolegom znaków w ciemności, a poza tym lornetkę, nóż, kartę topograficzną, jakiej używają sztaby wojskowe"
     
    A wy myśleliście, że niektórzy obecnie przesadnie się zbroją
     
    Do tego miłym akcentem są zapiski Bolesława Prusa z jego prób dosiadania ówczesnego bicykla. Jest też historyczny rozdział o kobietach i dzieciach rowerzystach.
     
    Ogólnie wszystko, co historyczne przypadło mi bardzo do gustu i moim zdaniem zostało naprawdę świetnie zrealizowane. A reszta? Cóż. To po prostu nie mój temat, choć zdaję sobie sprawę, że bez tych tematów książką o warszawskich rowerzystach byłaby po prostu niekompletna, więc ciężko jest jej to policzyć in minus.
     
    A wy ostatnio dorwaliście jakąś ciekawą rowerową pozycję?
  13. Tadeus
    Dzisiaj poszło 35km, ale był to dziwny dzień.
     
    Od wczoraj prognozy dotyczące dzisiejszych opadów zmieniały się z godziny na godzinę i każdy serwis zapowiadał je o innej porze i w innym natężeniu. Niepewny warunków postanowiłem ograniczyć moją dzisiejszą rowerową aktywność do wycieczki do miejscowego centrum ogrodniczego, które słynie z tego, że zawsze jest zamknięte, gdy wydaje mi się, że powinno być otwarte.
     
    Centrum już na miejscu okazało się oczywiście zamknięte, ale dostałem telefon, że jest opcja spaceru z dawno niewidzianą sąsiadką z ewentualną eskalacją na przejażdżkę rowerem z jej mężem. No cóż, nadal była ładna pogoda i udało się wyciągnąć kolegę i jego zacnego Cube Attention do małego męskiego szaleństwa po lesie... pod warunkiem, że przy okazji zrobimy całkiem spore zakupy... Sakwy znów musiały przecierpieć masę ciążących im dyskontowych produktów
     
    I nadal była ładna pogoda. W końcu dołączyła do nas i moja żona i nadal zdziwieni niezłymi warunkami postanowiliśmy pojechać na małą wycieczkę trochę dalej...
     
    Zaczęło kropić...
    - Jedziemy dalej?
    - No, yhm... *bezradna mina*
    - Nie wiem...
     
    No to pojechaliśmy...
     
    Zaczęło padać coraz bardziej...
    - Może teraz zawrócimy?
    - Nie wiem...
    - Mnie się pytasz?
     
    Skończyło się oczywiście tak, że z braku decyzji pojechaliśmy dalej i za to wracaliśmy w tempie ekspresowym w strugach ostrego deszczu. Oczywiście byłem jedynym uczestnikiem tej zabawy pozbawionym błotników. Nawet Cube miał jakieś skromne, przeznaczone do MTB. Starczy powiedzieć, że całkiem spory procent wody, w którą wjechałem spłynął mi ostrym nurtem po czapce i plecach, prosto do moich majtek i "anatomicznego" zagłębienia w siodełku, a stamtąd przesączył się dalej do nogawek i skarpetek, by w końcu radośnie chlupać mi w butach:)
     
    No cóż, z cukru się wszak nie jest, więc potraktowałem to jako dobry test dla sprzętu, który wcześniej jakoś szczęśliwie omijał dłuższą podróż w strugach deszczu na otwartym terenie. A wyszło całkiem nieźle.
     
    1. Klocki hamulcowe trójstrefowe. U mnie Meridy, u żony Baradina. Przyznam szczerze, że dla mnie cała idea tych kolorowych efekciarskich klocków z dziwnymi wzorkami na początku wyglądała jak czysty marketing. Wszak w drogich Deore, czy Avidach klocki nadal montowane są zupełnie klasyczne. Jakby najlepsze były trójstrefowe, to raczej by się tam znalazły? No cóż, może tak, może nie, powiem tylko, że kontrast do normalnych klocków, które były w rowerach firmowo był ogromny, hamulce były zupełnie ciche i nawet w chlapiącej wszędzie wysokiej wodzie zachowywały z 80% mocy hamowania. Sąsiad miał hydrauliki Shimano i wcale nie widać było, by hamowało mu się dużo lepiej. Zapewne największa różnica jest w błocie, gdzie V-ki jednak zaczynają mocno odstawać.
     
    2. Sakwy. Najtańsze markowe sakwy z przyzwoitym systemem mocowania (Crosso Dry 30L) kosztują 170zł. Ja swoje suwakowe "podróby" z Allegro kupiłem za 60zł (tu test). Dobijają już prawie do 2000km ciągłego wiszenia przy rowerze i katowania ciężkimi zakupami i nadal nie mam im nic do zarzucenia, mimo że z powodu braku błotników non stop są zapylone, brudne, czy, jak dzisiaj, mokre. Na parodniową wyprawę, czy wielogodzinną jazdę w deszczu wolałbym coś bardziej wodoodpornego, ale dzisiaj dały radę. Miałem w nich komórkę, portfel i jakieś zakupy i pryskająca na nie obficie woda nie wdarła się do środka (choć ścianki przy suwaku były gdzieniegdzie lekko wilgotne). Jak za takie pieniądze więcej od nich nie wymagam. W większej ulewie po prostu dla pewności wsadzę elektronikę i dokumenty do torebki foliowej.
     
    3. Kupiony niedawno Mactronic Bright Eye znalazł się w centrum pryskającej do góry strugi wody i zniósł ją bez żadnych problemów, mimo że przy montażu baterii trochę wyszczerbiłem mu uszczelnienie.
     
    Generalnie taka jazda w ostrym deszczu i na zimnie bez wodoodpornej odzieży to całkiem odświeżająca przygoda. Wszyscy się nieźle ubawiliśmy, choć preferowałbym to samo bez zimnej wody w gaciach
  14. Tadeus
    No tak, i znowu mamy do czynienia z "ostatnim ciepłym weekendem tego roku"...
     
    Tym razem padło na Zalew Zegrzyński, wszak ciepło budzi ochotę na wypoczynek nad wodą
     
     

    Nowy eksperymentalny skrót dla odmiany się sprawdził. Udało się ominąć największe leśne wydmy, w które ostatnio władowaliśmy się niemal centralnie. Zamknęło się w około 53 km.
     
     
     

    Nad kanałem cicho, refleksyjnie i mgliście.
     

    Do szczególnej refleksji nad własną śmiertelnością zachęcają mocno podgryzione drzewa rosnące wzdłuż szlaku. Tutaj nawet świeże wióry i ślady wilgotnych zębów, bóbr-skrytobójca czmychnął zaledwie przed chwilą.Kawałek dalej jego kolega już dokończył pracę, drzewo ledwo się trzymało.
     

    Opuszczony pomost wędkarski. Niestety nie wszyscy miłośnicy kijków sobie w ten dzień odpuścili. Raz o mało co nie wpadlibyśmy w pełnym pędzie na przecinające szlak w poprzek karbonowe przedłużenie męskości.
     

    Panowie jeździli koparko-drezyną po moście kolejowym donośnie bluzgając. Fajna fucha.
     

    Z braku słońca do opalania i innych letnich rozrywek, na plaży odbywało się głównie karmienie ptactwa wszelakiego.
     

    I na koniec zawinęliśmy do jedynego przybytku gastronomicznego otwartego tego dnia w Nieporęcie. O dziwo okazał się całkiem klimatyczny. W sezonie ukryty był za dzikimi tłumami plażowiczów i nawet nie zwróciliśmy na niego uwagi.
     
    Przy okazji ponownie zdałem sobie sprawę ze słabej widoczności mojej tylnej chińskiej lampki. W dziennej szarudze była praktycznie niewidoczna, a po zmroku (bo ten zastał nas mniej więcej w połowie drogi powrotnej) blask bardzo słabo przebijał się przez zarośla, tak że lawirując po lesie było się od tyłu praktycznie niewidocznym. Decyzja o zakupie Bright Eye'a już niemal zapadła. Szkoda tylko, że nie ma trybu słabszego na miejskie ścieżki rowerowe :/ Nie zna nikt podobnie mocnej lampki w z trybem niższej mocy?
  15. Tadeus
    Tym razem będzie o sprzęcie...
     
    Długi weekend się skończył, mniej jest więc okazji do ciekawych wycieczek i rowerowych przygód. Poza zewnętrznym światem rowerowym istnieje jednak ten całkiem swojski, domowy. Niezliczone narzędzia, stare części, skupiska wciśniętych po kątach gadżetów, multum potrzebnych i niepotrzebnych śrubek i podkładek, a nawet rękawiczki robocze ubabrane jeszcze zeszłorocznym smarem... Aż ciężko uwierzyć, iż zgromadzone to zostało w zaledwie jeden sezon. Z pewnością nie wszystko zostało kupione rozsądnie, ale znajdzie się tam też kilka perełek, które powodują, że czas spędzony na dwóch kółkach jest jeszcze przyjemniejszy.
     
    Ten wpis zacznie skromny mini-cykl z recenzjami zakupionego i wypróbowanego przeze mnie sprzętu. Myślę, że dobrze wpasuje się to w ideę bloga o oszczędnym jeżdżeniu. W końcu lepiej by tani chłam kupił ktoś inny i sam ryzykował, nie? Tak właśnie zrobiłem i wy możecie na tym skorzystać
     
    Dzisiaj będzie coś o pompce stacjonarnej BETO z manometrem i zapięciu rowerowym Spencera.
     
    Beto CMP-074
     

     
    Do zakupu stacjonarnej pompki doszedłem w bolesny sposób. Kto pamięta upały zeszłego roku, wie że w tamtym okresie jakakolwiek aktywność fizyczna mogła doprowadzić nawet zdrowego człeka do omdlenia. A ja miałem malutką kieszonkową pompkę i dwa rowery do napompowania. Więc pompowałem jak głupi tym małym g., w pocie czoła, przy szeroko otwartym oknie na balkon, by nie paść trupem z braku powietrza. Ciśnienie oczywiście mierzyłem na czuja, ściskając oponę. Nie dość, że po napompowaniu dwóch rowerów do odpowiedniego ciśnienia na beton padałem już przed wyjściem na rower, to jeszcze na jednej z wycieczek w ogromnym huku i z efektownym rozpryskiem gumy eksplodowała tylna opona w mieszczuchu mojej żony. Pierwszy raz widziałem, by dętka rozsadziła ze sobą też oponę. No ale to był używany holender z Allegro... mógł mieć jakiś chory przebieg i paru byłych właścicieli. Nigdy nie dowiedziałem się, czy była to kwestia zestarzałej gumy, czy może w parnym amoku na granicy podduszenia wpompowałem tam takie tytanicznie ciśnienie. Tak czy inaczej, miałem szczerze dość.
     

     
    Wyszukałem najtańszy model stacjonarny BETO z manometrem i wybuliłem 35zł zaskoczony, iż kosztowało mnie to tak niewiele. I to był jeden z najlepszych zakupów w mojej rowerowej karierze. Nie dość, że w idealny sposób mogę kontrolować twardość opon (co ma naprawdę ogromne znaczenie dla komfortu jazdy), to jeszcze cały proces kontrolowania i uzupełnienia ciśnienia w dwóch rowerach zajmuje mi dwie minuty i kosztuje mnie zero wysiłku. Końcówkę blokuje się wygodnie na wentylu, więc nic nie trzeba trzymać, ani dociskać, parę zrelaksowanych pchnięć tłokiem i mam rowery gotowe do drogi z dokładnie taką relacją prędkości do przyczepności jaką potrzebuję do planowanej wycieczki. Ja kupiłem tani model stalowy, droższy (i podobno wytrzymalszy) aluminiowy kosztuje 40zł. Za 14zl w razie czego można wymienić wężyk z nakładką na wentyl, jakby się kiedyś zużył. Z mojej strony zdecydowanie polecany zakup.
     
    Łańcuch rowerowo-motocyklowy Spencer
     

     
    Dość długo zastanawiałem się nad najtańszym markowym U-Lockiem, modelem Keeper Kryptonita. Wychodziło to jednak koło 100zł na rower wart w swoim używanym stanie może z 600zł. Relacja dość niekorzystna, dodatkowo przymierzyłem się do najczęściej używanych przeze mnie miejsc postojowych i ani tam, ani w pobliżu nie za bardzo mogłem znaleźć miejsce, gdzie by mi ten U-lock wystarczał jeśli chodzi o długość. No i jakby tego było mało, na Amazonie dużo osób pisało, że w tych Keeperach z czasem psuje się zamek. Cóż postanowiłem w takim razie wziąć coś, co byłoby długie (ma prawie metr) i przynajmniej z wyglądu bardziej odstraszające od zapięcia linkowego. Kosztował mnie 59zł. Czyli, jakby nie było, idealnie wpasowuje się w zalecane 10% wartości roweru
     

     
    I z daleka faktycznie wygląda masywnie i w miarę porządnie. Jednak im bardziej się do niego zbliżamy, tym wrażenie staje się gorsze. Ogniwa są nie do końca zaspawane, a sam zamek ma strasznie dużo miejsc, w których krawędzie blachy stykają się ze sobą bez żadnego zabezpieczenia. Sam oczywiście nie próbowałem, ale wygląda mi to tak jakby dało się do niego dobrać płaskim śrubokrętem wciskając go w te szczeliny i podważając. Szkoda też, że kryjący łańcuch materiał ochronny nie pociągnięty jest do samej kłódki, wtedy przynajmniej te niezespawane do końca ogniwa nie rzucałyby się tak w oczy i może miałyby lepszą funkcjonalność odstraszającą
     

     
    Z pozytywów... Klucze działają w zamku bez zarzutu i może jeśli złodziej będzie miał obcinaczki do linek, a nie będzie miał śrubokręta to go nie otworzy. Jeśli postawimy go wśród rowerów zapiętych linkami o podobnej wartości i złodziej mu się dokładniej nie przyjrzy to jest szansa, że ukradnie te inne. Ze względu na swoją masę (ponad 2kg) i wyważenie nadaje się też idealnie do samoobrony w przypadku kradzieży połączonej z napadem. Ale tak na serio to raczej nie polecam nikomu, kto szuka zabezpieczenia, które naprawdę zabezpieczy jego rower. Akcesorium należy raczej do tych śmiechowych.
     
    W następnym odcinku sakwy i obcinaczka do linek i pancerzy.
     
    Pozdrawiam
  16. Tadeus
    Dzisiaj będzie krótko.
     
    Zaliczyliśmy z żoną bowiem tylko 8 skromnych kilometrów po lasach łęgowych nad brzegiem Wisły (rzut beretem ode mnie). Większość życia wychowałem się przy samym lesie, więc przyroda nie powinna mnie dziwić, ale te tereny ze względu na cykliczne zalewanie są naprawdę fascynujące. Wszystko wydaje się tam tajemnicze i dziwnie nienaturalne. Większość koron drzew plącze się i kładzie nad ścieżkami, cały grunt jest pofałdowany i pocięty wilgotnymi jeszcze, sączącymi się kanalikami... Niesamowitego wrażenia dopełniają ślady widocznego jeszcze gdzieniegdzie na drzewach dawnego poziomu Wisły, które przypominają o tym, że jeszcze tydzień temu większość z tego wszystkiego była głęboko pod powierzchnią wody. Świetne miejsce i na pewno w najbliższym czasie pojawią się tu odpowiednie fotki.
     
    Dystans krótki ale starczył, by w tym sezonie stuknęła już setka (u żony trochę więcej, bo dzisiaj to ją wysłałem po ziemię :> ). Sto kilometrów to jeszcze za mało, by mój tyłek na nowo przyzwyczaił się do siodełka (zamówiłem już nowe, żelowe - wrażenia opiszę jak dojdzie), ale wystarczająco byśmy mogli już zacząć zastanawiać się nad odrobinę dłuższą wycieczką.
     
    Warto zauważyć, że jako rowerzyści nie-dzielni uważamy, iż rower jest do relaksu, a nie do stresowania się, planujemy więc wycieczki tak, by w jak największym stopniu unikać jeżdżenia ulicą, bądź dłuższymi dystansami nielegalnie chodnikiem. By to działało potrzebny jest bardzo dobry i aktualny plan ścieżek/szlaków rowerowych. Po przetestowaniu wszystkich możliwych polecanych opcji w zeszłym sezonie jako zdecydowany zwycięzca wyłonił się OpenStreetMap:
     
    http://www.openstreetmap.org/?lat=52.2799&lon=21.0637&zoom=14&layers=M
     
    (W prawym górnym rogu trzeba kliknąć na symbol warstw i wybrać Cycle Map)
     
    Ciężko mi powiedzieć jak dobrze działa w innych miastach, ale w Warszawie jest absolutnie doskonały. Widać nawet, która stroną jezdni idzie ścieżka. Dzięki niemu w ostatnim roku zaliczyliśmy parę wspaniałych tras na przełaj przez Warszawę i na jej obrzeża, zupełnie beż tłuczenia się ruchliwymi ulicami.
     
    Tu przykładowy screen, pokazujący pierwszy etap naszej zaplanowanej na weekend trasy:
     

     
    Pojedziemy wzdłuż kanały Żerańskiego, czerwonym wytłuszczonym szlakiem (Velo Mazovia?) aż do zalewu Zegrzyńskiego. Według mojej eksperymentalnej metody przykładania palców najpierw do legendy, a potem do mapy powinno wyjść koło 40km w obie strony. To jak dla nas dużo (jednorazowy rekord to 60km i tyłek bolał mnie po nim iście nieziemsko), ale szkoda byłoby nie wykorzystać idealnej pogody i czasu wolnego.
     
    W następnym odcinku zapewne opiszę ewentualne wrażenia i dodatkowo moją walkę ze zjechaną tylną przerzutką, którą chyba wreszcie ku własnemu zaskoczeniu wygrałem
  17. Tadeus
    Dużo czasu nie minęło...
     
    Zmęczony pisaniem o niczym postanowiłem wykorzystać nie-desczowe popołudnie, by odstresować się trochę od pracy i skoczyć do centrum ogrodniczego znajdującego się jakieś 8km od domu... Mając oczywiście cichą nadzieję, na zdobycie atrakcyjnego contentu do dziewiczego bloga... i 20 litrów ziemi do kwiatków.
     
    Pierwszy etap trasy to stara dobra Białołęka, gdzie znajduje się moje własnościowe (znaczy na złodziejski kredyt) lokum. Nie przesadzę mówiąc, że to moja ulubiona dzielnica, jeśli chodzi o ścieżki rowerowe, bo znajdziemy je naprawdę niemal przy wszystkich drogach. Budowniczowie przeszłości (zainspirowani zapewne faktem, że dzielnica - jeśli mnie przewodnik nie okłamuje - była kiedyś wsią szlachecką) zafundowali mieszkańcom w praktycznie każdym miejscu naprawdę imponujące pasy zieleni przy jezdni, na których spokojnie mieszczą się i ścieżki i chodniki i zostaje jeszcze sporo miejsca na roślinność.
     

     
    Parędziesiąt minut później (z czego z 10 stałem na nowiutkim "inteligentnym" skrzyżowaniu, które najwyraźniej wyjątkowo nie lubi pojedynczych rowerzystów) pocałowałem klamkę docelowego ogrodniczego centrum (drugi raz w tym tygodniu... naprawdę muszę zacząć zapisywać sobie godziny otwarcia).
     
    Zniechęcony żałosnym końcem podróży postanowiłem odbić nad Wisłę, by zobaczyć jak tam woda stoi. Nie bez zadowolenia odkryłem, że zalane jeszcze tydzień temu romantyczne nadwiślańskie polanki znów wyłoniły się niczym Atlantyda z głębin. Razem z tonami błota...
     

     
    Tragedii jednak nie było, wszak mój rower to nie byle co, kosztował w końcu 6 stów jako nówka w Go Sporcie... Przy plaskaniu i cmokaniu zaklejonych opon i chrobocie zapchanegoTourneya (którego dopiero parę dni wcześniej regulowałem) dotarłem wreszcie do samej rzeki....
     

     
    Skoro już jesteśmy przy rowerku i ten (zupełnie przypadkiem, bo jakżeby inaczej) znalazł się na powyższym kiczowatym zdjęciu, nad rzeką, w promieniach zachodzącego słońca, wypada go przedstawić. Jak widać to dumny projekt ze wszech miar renomowanej firmy Merida, model Kalahari Six. Z tego co patrzyłem, jego obecnym odpowiednikiem jest z grubsza Merida 5-v (najtańszy amortyzator Suntoura, pełne Tourney, wolnobieg i alu rama), tyle że obecnie kosztuje już 1000-1100. Ach ta inflacja... W każdym razie to mniej więcej segment, w którego wpasowują się i te najtańsze rowery Meridy i Gianta, i rodzime Hexagony, czyli pewnie całkiem spora część rowerzystów jeździ na podobnym sprzęcie.
     
    Rower kupiony został z 7 lat temu dla mojego ojca na urodziny (tak po prawdzie miałem nadzieję, że on jako starszy i poważny mężczyzna z prezentu zbytnio nie skorzysta i przez większość czasu korzystać będę z niego ja). Nic z tego jednak nie wyszło . Okazało się, że jeździł na nim prawie każdego dnia, czasem nawet zimą. Odzyskałem go dopiero w formie, delikatnie mówiąc, mocno zużytej, gdy papo przesiadł się na składaka. Smutnego stanu dopełniło trzymanie go przez rok na balkonie bez zakrycia (to już moja wina).
     
    Proces doprowadzania go do użytku z pewnością pojawi się jeszcze w przyszłych postach...
     
    Następne zdjęcie z kontroli poziomu Wisły raczej by się tu nie znalazło, gdyby nie związana z nim historia.
     

    Niby nic ciekawego. Następna polanka nad wodą, lasek, fajna nadwiślańska ścieżka. I tak sobie przyklęknąłem, bawiąc się perspektywą, przesłoną i ISO i innymi rzeczami, o których mam tylko pozorne pojęcie. Pstrykam dla zasady, pewny, że ze zdjęcia nic nie będzie. I wtedy słyszę za sobą głośny agresywny bulgot... jakby nie wiem, szarżował na mnie buldog albo inna wielka psina o basowym głosie. Wcześniej widziałem za mną jakąś rodzinę. Może ich pies mnie znielubił? Odwracam się, a tu za moimi plecami z prędkością godną husarii przebiega wielki kawał spasionego dzika. Oczywiście trzymam w dłoni gotowy aparat, z odsłoniętym obiektywem... mam palec na spuście... Taki zdjęcie to by było coś! Pędzący dzik, z bliska, na moim dziewiczym blogu! Oczywiście nie zrobiłem mu zdjęcia, bo zupełnie zdębiałem. Fail.
     
    Na drodze powrotnej minąłem mój ulubiony lokal. Chatę Trapera, prawdziwą perłę białołęckiej gastronomii. Wysublimowany charakter wnętrza dopełniają takie pieczołowicie dobrane szczegóły jak stare babcine gacie na drzwiach od wychodka, czy kalosze na płocie. Niestety w tym roku, z tego co widzę, z większość tych detali zrezygnowano, przystosowując lokal bardziej do gustów przeciętnego użytkownika. A szkoda. Choć może swojska bielizna czeka gdzieś zdeponowana, gotowa na pełnię sezonu?
     

     
    I tak to było. Wycieczka na około 20km, w 90% po ścieżkach i szlakach rowerowych. Jutro może ponownie pojadę po ziemię, zobaczymy co się stanie.
  18. Tadeus
    No i stało się!
     
    Nieśmiałe wiosenne słońce przygrzało mi wystarczająco, bym wreszcie przemógł się do stworzenia mojego własnego rowerowego kącika. Z pewnością zastanawiacie się, czym ten przytulny zaścianek różnić się będzie od dziesiątków innych o podobnej tematyce... Ja też się nad tym zastanawiałem, uparcie przeglądając przez ostatnie dni propozycje konkurencji. I w końcu doszedłem do wniosku, iż - skromnie mówiąc - główną zaletą tego miejsca będzie moja osoba (ostrzegałem, że będzie skromnie!).
     
    W przeciwieństwie do innych blogerów mój staż rowerowy (ten na poważniej) jest bowiem zatrważająco krótki. To zaledwie jeden pełny sezon, do tego aktualnie nie mam w budżecie miejsca na porządny nowy rower i żaden ze mnie sportowiec (jeżdżę głównie turystycznie ze znajomymi i żoną). Nie doświadczycie tu więc raczej relacji z dalekich egzotycznych wypraw, przebijania się przez błotniste bezdroża o każdej porze dnia i roku, recenzji sprzętu z górnej półki, ani eksperckich mądrości zgromadzonych na rajdach i dalekich wyprawach.
     
    Będzie za to trochę o tym jak pojeździć tanio i na luzie, postaram się też dodawać do postów jakieś przyzwoite zdjęcia (wreszcie będę miał pretekst, by pchać lustrzankę w sakwy!), podzielę się z wami również wrażeniami z mojego mniej lub bardziej udanego grzebania przy rowerze i polowania na tanie części w necie (na miejscowe serwisy się w ostatnim sezonie obraziłem i mogą mnie cmoknąć w dzwonek, wszystko staram się robić sam).
     
    Myślę, że jak na pierwszy post to i tak o wiele za dużo tekstu (specjalnie go rozbiłem, by nie wyglądało zbyt zniechęcająco, ale sprytny czytelnik i tak się skapnie, że przebrnięcie przez to to mordęga). Obiecuję więc, że następnym razem będzie więcej zdjęć, a mniej ględzenia. A przynajmniej się postaram.
     
    Do zobaczyska
    (na zdjęciu na górze nasze rowery)
  19. Tadeus
    Potencjalnie najgorętszy dzień roku, a ja zamiast popijać zimne piwko na kocyku, zabieram się z dwiema kobitkami na 70cio kilometrowy tour de Kampinos.
     
    Plan jest prosty, domknąć Krótką Kampinoską Pętlę, którą w ostatnim roku dość mocno ścięliśmy (głównie ze względu na fakt, że ze dwie godziny namarnowaliśmy na błądzenie). Obecnie (yes!) ktoś wysłuchał mych błagań i żalów z poprzedniego roku i na Kampinoskiej Trasie Rowerowej są nowiutkie, błyszczące oznakowania. I do tego ze 2 razy więcej niż poprzednio! Dzięki tej wspaniałej pracy jakiegoś nisko opłacanego praktykanta wreszcie udało się zaliczyć pełną i zupełnie oficjalną pętle. Beż żadnej prowizorki i alternatywnych tras wynikających z mylenia drogi! Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej udało mi się pokonać tak długą i często skręcającą trasę dokładnie według założeń twórcy.
     
    Oto wiekopomne dzieło:

     
    Co więcej, trasa jest naprawdę fajna i mądrze zrobiona - z jednym zastrzeżeniem - trzeba pokonywać ją w dzień wolny od pracy. Prowadzi bowiem czasem lokalnymi, wąskimi uliczkami bez pobocza, które w weekend świecą pustkami i są wręcz idealne na wycieczki, ale w tygodniu zapewne są szlakami komunikacyjnymi (o czym świadczą ostrzeżenia o radarowej kontroli prędkości, ustawione co jakiś kilometr). Nam jednak jechało się jak w raju, jeden samochód na 15 minut, sielanka.
     
    Mimo początkowych obaw co do upału, podróżowało się naprawdę znakomicie, choć może była to i zasługa faktu, że w drodze zużyliśmy 8-9 butelek z wodą i izotonikami i dwie porcje lodów Tutaj parę fotek z urokliwej drogi palmirskiej przecinającej poprzecznie puszczę - jeśli wziąć pod uwagę stosunek wrażeń widokowych do łatwości jazdy (asfalt) to to chyba jeden z najfajniejszych szlaków:
     

     

     
    Na końcu drogi palmirskiej (w środku lasu!) stoi samotnie super nowoczesne multimedialne muzeum/cmentarz palmirski. Cały kompleks naprawdę robi niesamowite wrażenie. Jest ciężko i refleksyjnie, ale jednocześnie z wyczuciem i nawet na swój sposób pięknie... Naprawdę warto zobaczyć, szczególnie, że wstęp jest za darmo:
     

     

     

     

     

     
    W ramach rozluźnienia ciężkiej atmosfery po drodze wysłuchałem jeszcze inspirującej debaty moich towarzyszek na temat potencjalnego zastosowania podpasek jako tańszej alternatywy do dedykowanych wkładów w gacie dla rowerzystów... Po czym, po wyjechaniu z lasu zafundowaliśmy sobie tradycyjny już postój w sprawdzonym lokalu. Dopiero dzisiaj wyczytałem, że prowadzony jest przez dwie starsze pary rowerowych podróżników, którzy organizują dla chętnych wyprawy rowerowe po całej Europie. Dzika Fasola znów nas godziwie wyżywiła, choć braliśmy pod uwagę też leżący trochę dalej Biker Pub - odpadł jednak ze względu na ryzyko, że go nie znajdziemy (wcześniej widziałem go tylko krótko na mapie, którą miałem w domu i której nie mogłem wydrukować, bo moja drukarka nie jest obsługiwana przez Windowsa 8... ).
     

     
    Na koniec przed obiektyw wpadła całkiem zaciekawiona nami sarna.
     
     

     
    Naprawdę świetna wycieczka. Szczególnie teraz, gdy poprawiono oznaczenia i nie trzeba mieć już ze sobą super dokładnej mapy i GPSa, mogę ją polecić praktycznie każdemu, kto strzyma te 70km (u nas z dojazdem, jak ktoś podjedzie pod samą Puszczę, to mniej). No i koniecznie odwiedźcie muzeum. Coś zupełnie niespodziewanego w samym środku gęstego lasu.
  20. Tadeus
    Kilometrów spokojnie przybywa na liczniku, więc i stara, poczciwa Meridka coraz bardziej zasługuje na to, by zrobić dla niej coś dobrego...
     
    Gdy tylko pojawiły się więc pieniążki, rozpoczęło się polowanie na "prawie nowe" elementy napędu. Łatwo nie było, bo pociąg do licytacji wśród rodaków jest wielki i niejednokroć w ostatnich sekundach materializowała się cała fala nikczemnych, podstępnych przebić. Ale w końcu się udało!
     
    Zdobyto:
    - Alivio m430 (pod 9 rzędów) na tył - 47zł
    - Deore m510 (pod 9 rzędów) na przód - 25zł
     
     
     

     
    Początkowo miałem wątpliwości, co do przedniej przerzutki, bo wszystkie sensowne deore były pod blat 44 zęby (mam 42) i inne różnice zębów między górą, a środkiem, niż u mnie, ale w końcu na forum przekonano mnie, że nawet niededykowana deore będzie lepiej działała od dedykowanej alivio (które do tego były jeszcze droższe). Model, który dostałem o dziwo wyglądał niemal jak nówka, co było trochę zaskakujące, bo w necie znalazłem informację, że pochodzi z 2006 roku
     
    Tak, czy inaczej. Nie spodziewałem się wiele. W końcu przednia przerzutka to tylko metalowa klatka przepychana w lewo i prawo. Do tego mam przednią manetkę bez indeksacji, więc nawet jakby była precyzyjniejsza, to bym zapewne tego nie odczuł. Ale okazało się, że się myliłem. Przerzutka poza tym, że jest lżejsza i lepiej wygląda, działa też zauważalnie lepiej. W ogóle nie czuć ruchu łańcucha i zmiana jest niemal natychmiastowa, do tego działa pod sporym obciążeniem. Nie rozumiem skąd się ta różnica bierze, bo konstrukcyjnie to nadal średniowiecze, ale się cieszę
     
    Z tylną było trochę więcej problemów. Nie dostałem z nią sławnej śrubki B, która słynie z tego, że większość rowerzystów nie do końca wie, co z nią zrobić, skoro niezależnie od ustawienia, elementy, które mają się nie dotykać i tak się nie dotykają. I to nawet przy sporych/terenowych zębatkach z tyłu. No, ale poradziłem sobie śrubką ze starej przerzutki. Trochę musiałem z tą przerzutką walczyć, bo nie do końca chciała wskakiwać (i na górę i na dół), ale już ją ogarnąłem i w 99% działa tak jakbym chciał i również nareszcie mam możliwość zmiany pod obciążeniem. Tylko niepokoi mnie to, jak wygląda:
     


     
    To normalne w tym modelu, że ta prawa strona wózka jest wygięta na zewnątrz i jest tak daleko od łańcucha? Wygląda to mocno niesymetrycznie. Nie udało mi się zrobić zdjęcia idealnie po linii prostej, więc nie jest to aż taka różnica jak widać na zdjęciu, ale jednak spora jest. Ona tam ma mieć taki łuk?
     
     
    Pomijając jednak sprawy sprzętowe, to ostatnio podjąłem się głębszej penetracji wszelkich nadwiślańskich zakątków i okazało się, że jeszcze sporo tego zostało
     

    Bardzo klimatyczna, przyjemnie wijąca się ścieżka, tylko na głowę cza uważać.
     
     
     

    Ładnie to to matula natura ułożyła.
     

    Prawie nowe warszawskie Veturilo, na nowo-nasypanym nabrzeżu, pod nowym mostem Północnym. Aż człowiek się jakoś staro czuje, gdy mu wszystko wokół nowe robią
     
    I to chyba tyle nowości. Do zobaczenia na szlakach!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...