Dzisiaj miało być skromnie...
Udało mi się wyrwać trochę wcześniej z pracy, postanowiłem więc obejrzeć przynajmniej początek jednej z tras z "Okolic Warszawy" opisywanych we wpisie Książki, książeczki. Z doświadczenia wiedziałem, że oznakowanie szlaków często jest tragiczne i w przeszłości zdarzało się, że nawet po parę razy gubiliśmy drogę (co niezmiernie irytowało moją i tak już wymęczoną połówkę), dlatego tym razem chciałem być przygotowany. Z krótkiego, szybkiego zwiadu po fajrancie, jakimś cudem zrobiło się jednak 67km. I chyba się starzeję, bo ledwo to przeżyłem, jeszcze parę kilometrów i padłbym na kierownicę
Usprawiedliwiam się tak, że nieprzygotowany na taki dystans, wybrałem się na wycieczkę bez wcześniejszego obiadu i podręcznych przekąsek, tak więc już od połowy mocno uleciała mi para. Postanowiłem jednak, że wytrzymam, że dojadę do wspaniałego monopolu, który widziałem wcześniej gdzieś w połowie drogi i tam się nażrę jak świnia Miałem ze sobą tylko jakieś taniuchne kablowe zapięcie, ale nie miałem zamiaru spuszczać roweru z oczu, a sklep był niewielki. Liczyłem więc na to, że zakupy będą bezpiecznie. Oczywiście... gdy wspaniały przybytek wątpliwych kulinarnych rozkoszy zamajaczył już w zasięgu mego wzroku, znikąd pojawił się Polonez pełen rosłych, ryczących głośno panów, którzy rozstawili się w celach towarzyskich przed tak bardzo upragnionym przeze mnie monopolowym rogiem obfitości. Aż takiego zaufania do zapięcia to ja jednak nie miałem. Pojechałem dalej... głodny.
Lajtowy leśny początek
Świetnie oznakowany szlak
Drogi pożarowe o dziwo zawsze są urokliwe.
Wczesny wieczór zastał mnie przy samotnym dębie. A do przejechania jeszcze 35km...
I tak nagle skończył się mój (całkiem nieźle wydeptany/wyjeżdżony) szlak. Widać to popularny punkt turystyczny.
I wreszcie wspaniale wijąca się Narew! W tym momencie w głowie miałem tylko "jeśćjeśćjeśćjeść"