Minionej nocy spałem zaledwie 4 godziny, podczas dnia miałem niezły mętlik z uwagi na załatwianie pewnych formalności, do tego doszedł cholerny zaduch - tak oto wygląda recepta na trudny dzień. Obiad pochłonąłem o godz. 18.00 i w zasadzie, z czystym sumieniem, mógłbym wywalić się przed telewizorem, aby z czasem wpaść w objęcia Morfeusza. Zapragnąłem jednak wyskoczyć na rower, bowiem w bieżącym tygodniu zaliczałem tylko krótkie trasy z synem. Nastawiałem się na 20 km w dobrym towarzystwie, ale kumple dali ciała. "Jadę sam" - postanowiłem.
Udałem się na Pogorię III w celu podlansowania. Zanim wjechałem w okolice molo, spotkałem kumpla. Uwaga, będzie ciekawie. Przybył na miejsce odebrać rower kumpla, który kilkanaście minut wcześniej miał wypadek. Jego kolega jeździł na "ostrym kole" i nie zdążył wyhamować w jakiejś dziwnej sytuacji - aby uniknąć staranowania dzieciaka, przywalił w drzewo. Złamał obojczyk, przyjechała po niego karetka, połamał się również rower - rama i kierownica. No, dzwon musiał być konkretny. Wracaj do zdrowia! Z kumplem pogadałem 10 minut i już miałem ruszać, gdy z nieba poczęły spadać krople deszczu.
"W to mi graj!" - pomyślałem i ruszyłem przed siebie. Po przejechaniu 1,5 km sytuacja była dramatyczna, widoczność spadła do 500 m, lało jak z cebra. Normalnie bym się nie przejął, ale miałem na nogach nowe buty, więc chcąc uniknąć w nich gnoju, zajechałem pod zadaszenie - przystań wielu rowerzystów w tym patowym momencie. Deszcz był bardzo intensywny, lecz po 10 minutach zza chmur wyłoniło się słońce i... piękna tęcza.
Objechałem Pogorię, a mój umysł domagał się kolejnego okrążenia bez odpoczynku. Tak też zrobiłem. Drugie okrążenie wciągnąłem noskiem, a następnie pojechałem do Parku Zielona. Ot, rutyna. Tam spotkałem swojego rowerowego superbohatera. Facet zatrzymał się obok mnie i spytał o drogę. Odpowiadając uprzejmie, tłumiłem emocje, choć korciło mnie, aby rozwinąć rozmowę. Co wyjątkowego było w tym rowerzyście? Spójrz sam, czytelniku.
Pokrzepiający widok. Temu gościowi należy się szacunek.
Zamiast planowanych 20 km, pod domem licznik wskazał zaliczone 27 kilosów. Zero zmęczenia, zero bólu, zero zadyszki mimo wykańczającego dnia. Czuję, że żyję. Pozdrower!
Rowerowy lamer - blog do polubienia!