Skocz do zawartości

Ranking

  1. Gruby120

    Gruby120

    Użytkownik


    • Punkty

      3

    • Liczba zawartości

      317


  2. mklos1

    mklos1

    Użytkownik


    • Punkty

      1

    • Liczba zawartości

      8 379


  3. Joytas

    Joytas

    Użytkownik


    • Punkty

      1

    • Liczba zawartości

      39


  4. bassxclub

    bassxclub

    Użytkownik


    • Punkty

      1

    • Liczba zawartości

      48


Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 17.06.2012 uwzględniając wszystkie działy

  1. Sobota, 16 czerwca 2012 r. Piękny dzień. Od rana nawalało słońce, a wieczorem kroił się mecz Polska - Czechy w ramach Euro 2012. Ten wolny dzień postanowiłem celebrować z kumplem, wspólnie wybierając się na wycieczkę. W planach mieliśmy pokonanie rekordu długodystansowego ustanowionego tydzień temu. Tym razem nosiliśmy się z zamiarem pokonania 60 km z uśmiechem na twarzy. Okazało się, że dla lamerów to stanowczo za dużo, tym bardziej gdy rzucają się na trudny teren z licznymi podjazdami. Nie mieliśmy wprawdzie dokładnie opracowanej trasy, ale przyświecała nam wizja podboju Sławkowa i okolic. Z Dąbrowy Górniczej jest to całkiem pokaźny kawałek drogi. Pierwszych 15 km połknęliśmy bez najmniejszych problemów, poruszając się głównie asfaltowymi drogami, klucząc między samochodami. Ot, przyjemne pykanie bez większego wysiłku. W Strzemieszycach urzekł nas widok taśmociągu - charyzmatycznej budowli, mającej koneksje z Hutą Katowice. Jest to ogromny taśmociąg, głośno pracujący, transportujący "cholera wie co". Następnie drałowaliśmy w okolicach Koksowni Przyjaźń, kontemplując piękną przyrodę. Na 19. kilometrze wpadliśmy wreszcie na ścieżkę rowerową prowadzącą do Sławkowa. W lesie co rusz mijaliśmy się z samochodami terenowymi biorącymi udział w jakimś lokalnym rajdzie. Wkrótce zaczęły się schody - piękne widoki zakłócały strome podjazdy, wymagające sporego wysiłku fizycznego. Wreszcie zapukaliśmy do bram Sławkowa. Miejscowość to mała, lecz wredna, bo intensywnie pofałdowana. Podjazd na rynek to małe Himalaje. Tutaj zaliczyliśmy pierwszy poważny postój - trza było uzupełnić płyny i zregenerować siły. Przycupnęliśmy na rynku, w cieniu, na ławeczce zafekaliowanej doszczętnie przez ptactwo. Mając nieco luzu, poczęliśmy z Bethonem wspominać czasy błogiego dzieciństwa, jak to szaleliśmy w temacie zbieractwa komiksów. Czas jechać dalej. Sławków okazał się być punktem najbardziej oddalonym od bazy na mapie naszej wędrówki. Zbieramy się i zjeżdżamy cholernie stromą ulicą, na szczycie której znajduje się rynek. Ciśniemy ok. 1,5 km, wbijając się na ścieżkę rowerową. Nagle kumpel się zatrzymuje, ja również. Robi kwaśną minę, z jego spojrzenia rozszyfrowuję, że nie jest dobrze. "Zgadnij..." - rzucił półgębkiem. "Tylko nie mów, że zerwałeś łańcuch!" - krzyknąłem łamiącym się głosem. Rozkuwacza się nie dorobiliśmy, a taka opcja oznaczałaby koniec wycieczki. Okazało się, że na ławeczce zostawił świeżo zakupione okulary przeciwsłoneczne, a także kask. Długo się nie zastanawiając, zawróciliśmy (Bethon wjechał w kupę, więc trzymałem się z dala, bo pryskał nią sowicie) i ponownie wspinaliśmy się - niczym Syzyf - pod stromą górę. Z jęzorami wywalonymi do gleby, dotarliśmy do ławeczki, lecz okazało się, że brakuje okularów. Miał je na nosie jeden z kilku kolesiów spacerujących nieopodal. Szedł w zaparte, że to jego okulary, hehe. W końcu rzucił tekst, że chce dolę (znaleźne), ale po krótkiej wymianie zdań odjechaliśmy z łupem. Wyjechawszy ze Sławkowa, na 30. kilometrze trafiliśmy do lasu. Gęstego, cholernie nieprzyjemnego z uwagi na wąską ścieżkę, niesamowite wertepy oraz zabójczą roślinność otulającą wspomnianą ścieżkę. Nie dość, że drałowaliśmy non stop lekko pod górkę, na tym końcu świata musieliśmy mieć się na baczności, aby nie zaliczyć gleby. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia na widok "łąki pokrzyw", jak ją ochrzciliśmy. Wielkie zielska, podobne do pokrzyw, bardzo boleśnie parzące (ponoć to jakiś toksyczny bluszcz). Chociaż staraliśmy się unikać kontaktu z nimi, nie sposób było uniknąć oparzeń. Bardzo nieprzyjemne doświadczenie, abstrahując od pięknych okoliczności przyrody oraz urokliwych zakamarków. Mimo wszystko staraliśmy się wyjechać z tego lasu jak najszybciej. 35. kilometr - po wyjechaniu z koszmarnego lasu zaczęła się wspinaczka i pojawiły pierwsze oznaki zmęczenia. Na wysokości 40. kilometra zaczęliśmy marzyć, aby znaleźć się jak najbliżej domu. Słońce nawało tak intensywnie, że powoli odechciewało nam się pedałować. Niestety, byliśmy cholernie daleko od bazy, w czym utwierdzało nas spoglądanie na mapę. Wokół wsie, polne drogi i my walczący z żywiołem. Odpoczynek i pierwsza refleksja, że przegięliśmy z tym wypadem. Spożywając ciepłą wodę wypatrywaliśmy sklepu. Na próżno. Wreszcie dotarliśmy do Tucznawy, gdzie napadliśmy na sklep. Mogliśmy napić się czegoś zimnego. Chłeptaliśmy niczym psy, siedząc na schodach sklepu usytuowanego przy głównym skrzyżowaniu wioski. Brak akcji, słabe dialogi... Chłopaki z remizy strażackiej wylegiwali się w słońcu czekając na jakiekolwiek zgłoszenie, panny na wydaniu kręciły się w ich sąsiedztwie, w trakcie 15-minutowego postoju pojawiły się 2, może 3 samochody. Co za życie, normalnie sielanka. Po "zatankowaniu", czyli na 50. kilometrze, żarty się skończyły. Do bazy zostało jeszcze 20 km i była to prawdziwa droga przez mękę. Każdy kolejny podjazd witaliśmy z daleka wiązką siarczystych przekleństw, lecz wizja zbliżania się do domostw motywowała nas do pedałowania. Ku pokrzepieniu, w Ząbkowicach doszło do zabawnego incydentu. Otóż poruszając się drogą publiczną "gęsiego", w samochodzie jadącym za nami siedziała jakaś fajtłapa, która nie mogła się zdecydować na wyprzedzenie nas. Jegomość siedział nam na ogonie, mimo że mógł śmiało wyprzedzać. Za nim ciągnął się sznur samochodów, kierowcy trąbili, a jegomość... w pewnym momencie ostro zahamował i ktoś zrobił mu z du*y garaż. Doturlaliśmy się do Dąbrowy Górniczej, w Gołonogu zrobiliśmy sobie przerwę przy skrzyżowaniu. Rozłożyliśmy się na trawniku (gdyby nie czujność kumpla, położyłbym się na gnieździe os!) niczym drobne pijaczki i sączyliśmy napoje. Przejeżdżający obok gliniarze zwolnili i zmierzyli nas, posądzając o picie alkoholu, ale zauważywszy butlę z wodą pojechali dalej. Dogorywając w cieniu, słuchaliśmy przebojów muzycznych dobiegających z samochodów czekających „na światłach". Najbardziej wkręcił nas numer Lady Gagi;), motywując do jazdy. Wszak baza była już niedaleko, zaledwie kilka kilometrów. Resztką sił wspięliśmy się na nasze maszyny i dopedałowaliśmy do bazy, wybierając trasę możliwie najbardziej płaską. Mój licznik wskazał przebyty dystans 70 km - nowy rekord świata. Ciekawostka. Jako że wczoraj słonko grzało równo, sporo piliśmy, około 3,5 litra płynów na głowę. Wycieczka trwała 6 godzin, więc wypadałoby oddać nadmiar płynów gdzieś w lesie. Nic z tych rzeczy, żadnemu z nas nie chciało się siku, bowiem wszystko wypociliśmy. Na koszulkach i spodenkach odkładała się sól, byliśmy mokrzy, a ponadto zrzuciliśmy po 2 kg z wagi. Odwodnienie totalne, jednak oboje nadrobiliśmy to wieczorem, kibicując naszej kadrze narodowej podczas zakrapianych imprez. Tytułem dygresji - szkoda, że wynik meczu pogrążył biało-czerwonych i mamy pozamiatane... Konkluzja jest taka, że 70 km to stanowczo za dużo (dla lamerów) na zwykłą wycieczkę w leniwą sobotę. Do takich dystansów trzeba mieć kondycję i zdrowie. W moim przypadku, mniej więcej na 50. kilometrze daje o sobie znać kręgosłup w odcinku lędźwiowym, więc podjazdy to katorga. Regularnie trzeba robić przerwy na odpoczynek, wykonać kilka skłonów, pomachać przeszczepami, rozciągnąć mięśnie et cetera, sporo pić. Dystans 40 km wydaje się być w sam raz na wycieczkę, aby z jazdy czerpać radość. Oczywiście wszystko zależy od ukształtowania terenu (my mieliśmy sporo morderczych podjazdów) i warunków atmosferycznych. (...) Bethon, dzięki za wspólne szaleństwo. Niewiele brakło, aby do wycieczki w ogóle nie doszło. Otóż kilka dni temu solidnie zasuwałem podczas burzy. Żaliłem się nawet, że wskutek zmoczenia klocków hamulcowych musiałem hamować podeszwami. Gdy w przeddzień opisywanej wyprawy wyskoczyłem na rower, nadal nie miałem czym hamować. Odkręciłem klocki i okazało się, że po okładzinie zostało wspomnienie - wykończyłem klocki brodząc w błocie i piasku. Ostrożnie podjechałem więc do sklepu i nabyłem nowe klocki. Wreszcie czuję, że hamuję. Nowe klocki są znacznie, znacznie skuteczniejsze niż montowane fabrycznie w mojej maszynie. To by było na tyle. Wielka przygoda rowerowa za mną. Na celowniku mam wciąż wycieczkę 100-kilometrową, ale mając na uwadze opisane powyżej doświadczenia, nie rzucę się na takową zbyt szybko. Czeka mnie jeszcze sporo treningu. Niemniej kiedyś dokonam tej sztuki. Pozdrower! PS Poniżej trasa przejazdu. Niestety telefon zdechł i nie zarejestrował końcówki wyprawy. Tutaj znajdziesz wersję online. Rowerowy lamer - blog do polubienia!
    2 punkty
  2. Niedawno kumpel zapytał mnie, spoglądając litościwie na rower, czy myję maszynę. Odrzekłem z pełną powagą, że owszem, regularnie - gdy pada deszcz. Tak już mam, że do pewnych rzeczy i spraw nie przykładam większej wagi, więc burza, ulewa jest dla mnie doskonałą okazją do pedałowania oraz darmowej myjni. Połknięty bakcyl rowerowy w moim przypadku ma to do siebie, że lubię się upodlić. Im więcej błota, tym lepiej, a i huragan nie jest mi straszny. Gdy wczoraj w godzinach wieczornych zasuwałem z rodziną w centrum handlowym i na niebie zebrały się czarne chmury, zacząłem przebierać nóżkami. Po kilku minutach lunęło, więc obwieściłem uroczyście, że czas najwyższy zbierać się do domu. Żona widzi już błysk w mym oku, więc nie protestuje. Ba, nawet jest zadowolona, że wreszcie zająłem się czymś w miarę pożytecznym i kibicuje mi. Jako że z nieba zaczęły walić błyskawice, w aucie podkreśliła ok. 7 razy, abym nie wybrał się do lasu, bo to niebezpieczne. Na chacie wskoczyłem w uniformy rowerowe i czym prędzej wypadłem z domu. Pierwszy kilometr w strugach deszczu za mną, drugi kilometr w strugach deszczu za mną, jestem kompletnie przemoczony. "Jadę do lasu!" - zakołatało w mojej łepetynie i po kilku minutach kluczyłem między drzewami. Ścieżki były niesamowicie śliskie, a zmoczone hamulce reagowały z wydajnością nie większą, jak 30%. Pedałowałem więc ostrożnie, tym bardziej że robiło się ciemno, a w gęstym lesie podczas opadów światło z mojej zawodowej latarki było skutecznie absorbowane. Powoli, skupiając się na uślizgach kół i pseudohamulcach, brodząc w głębokich kałużach, przeprawiłem się przez las, aby w końcu wypaść na osiedle. Kręciłem kolejne kilometry, zmagając się z okropnym wietrzyskiem i wodą zalegającą na ulicach, jednocześnie dohamowując tu i ówdzie podeszwami. Po godzinie jeżdżenia, przemoczony do ostatniej nitki, postanowiłem zaliczyć jeszcze jeden przejazd przez las. Zdążyło się już ściemnić, ale jak hardkor, to hardkor! Hamulców brak, jadę ostrożnie, woda z liści, które potrącam, leje się na mnie wiadrami, wieje jak na Syberii, walą błyskawice. Wreszcie wjeżdżam na najbardziej "akrobatyczny" odcinek, lawiruję, klamki wciskam w konstrukcję kierownicy, przede mną mała, stroma górka i... Leeecęęę... Opony ześlizgnęły się bezwładnie ze stoku, rower glebnął, a ja przeleciałem przez kierownicę. To był klasyczny lot kosząco-nurkujący w wariancie "na Supermena" z płaskim lądowaniem. Znalazłem się dobre 2 m przed rowerem. I choć "prawie" robi różnicę, wyglądałem mniej więcej tak: Zaliczając glebę, odruchowo pozbierałem się i zacząłem oględziny. Ja - w porządku. Rower - w porządku. Światła są i pięknie oświetlają błoto, licznik nie wyskoczył z bazy, sakwa nie wypluła zawartości. Można jechać, chociaż lewa łapa szczypie. Sięgnąłem jeszcze po bidon, aby z ust wypłukać błoto. Wsiadłem na rower, rechocząc sam z siebie. Gdyby ktoś siedział mi na ogonie, pomyślałby, że jestem opętany i miota mną szatan;). Nie mogłem opanować śmiechu, mimo że w głowie kołatały mi słowa żony. Gdyby faktycznie trafił we mnie piorun lub wskutek gleby straciłbym przytomność, na tym odludziu nieprędko by mnie znaleziono. Niemniej wychodząc z domu poinstruowałem małżonkę, że w razie kapy może mnie namierzać u operatora sieci komórkowej. Wyjechałem z lasu i w świetle latarni ujrzałem ranę (w zasadzie lekkie obtarcie) na jednym z palców, a przede wszystkim błoto zalegające na kurtce i nogach, którego całkiem grubą warstwę zgarnąłem podczas ślizgu. Wyglądałem jak podrzędna, upośledzona, źle prowadząca się świnia hodowlana. Taki wypadek to nie wypadek, więc pojeździłem jeszcze chwilę, aby wreszcie kołować do domu. W przemoczonych ciuchach, butach chlupiących, ściorany, upodlony i za######iście szczęśliwy. Długo musiałem szorować paznokcie, aby wydostać zalegające pod nimi błoto, hehe. Żarty się skończyły - rozglądam się za kaskiem na swój zakuty łeb:)... Pozdrower! Rowerowy lamer - blog do polubienia!
    1 punkt
  3. To najdłuższa jak dotąd wycieczka bez odpoczynku dłuższego niż 10 minut. 79 km. Warszawa--->Łomianki--->Dziekanów Polski-->Czosnów-->Modlin (i z powrotem). Polecam ten odcinek wszystkim, którzy nie lubią walczyć z samochodami o życie. Pomiędzy Łomiankami a Czosnowem jest bardzo długi prosty i przede wszystkim spokojny odcinek. No, ale zacznijmy wszystko od początku. Generalnie nie miałem pomysłu na dzisiejszą wycieczkę. Wstępnie chciałem pojechać do Jabłonnej, ale chciałem także zwiedzić Łomianki od strony Wisły. Zatem padło na Łomianki. Standardowa trasa z Bemowa do Łomianek przez Estrady. No i miałem przykrość trafić na autobusiarza, który nie lubi rowerzystów. Pierwszy raz wyminął mnie na Nocznickiego, przejeżdżając dość blisko mnie - no bo trzeba się na trzeciego zmieścić... Potem minął mnie na Wółczyńskiej, ale to już było specjalnie po chamsku. Ulica pusta, a koleś wyminął mnie tak, że mną zabujało... Kwalifikowało się to, do zrobienia fotki numeru bocznego i zgłoszenia do ZTM'u. Mściwy nie jestem, więc sobie odpuściłem, ale żałuję teraz trochę, że jednak nie podjechałem na tą pętlę. Bo mi może nic się nie stało, ale kolejna ofiara "miłośnika rowerzystów" może dostać się pod koła... No cóż. Następnym razem nie będzie miłosierdzia... Pierwszy przystanek w Łomiankach Dolnych. Bardzo miła okolica, aczkolwiek w samych Łomiankach sporo ruchu. Oczywiście zostawiłem tam swój odcisk w błotku. Nigdy nie mogę się powstrzymać... Nie wiem jak nazywa się ta rzeczka przepływająca przez Łomianki, ale wygląda na dość zapuszczoną... Choć w sumie to jest zaleta, że człowiek nie próbuje ingerować w środowisko. W sumie tak powinno być. I to jest właśnie droga, o której wspominałem na początku. Długa, prosta i spokojna. Rewelacyjna. Chyba będzie to moja druga ulubiona trasa na dłuższe wypady. Kościół w Łomnej. Praktycznie w połowie drogi. Zjechałem na jakiś dziki tor przeszkód, na którym było pełno opon. Tutaj autoportret na postoju. Rower stał pod wierzbami, które bardzo mocno płakały... Tragedia. Ten sok jest bardzo trudny do wytarcia. To nie jest woda... Były kałuże więc oczywiście nie mogłem się powstrzymać... Tory kolejowe do Modlina. Miasto się nie rozwinęło za bardzo, ale infrastruktura coraz lepsza... No i to jest to, za co lubię Modlin. Twierdza i rzeka Narew. Niestety nie da się tego przedstawić na zdjęciu takim kiepskim aparatem i obiektywem... No i kompletnie nie planowana, wisienka na dzisiejszym torcie. Twierdza Modlin zdobyta! Zwiedzałem ją parę dłuuuugich lat temu, jeszcze za czasów studenckich. I stwierdzę, że nie warto tego robić na własną rękę. My jako grupa załatwiliśmy sobie przewodnika. Był nim jakiś wojskowy z jednostki. Wziął wtedy od nas 150 czy 200 PLN, ale to było 4 godziny zwiedzania i ciekawych atrakcji, których zwykli turyści nie mogą zobaczyć. Byłem np w części, gdzie jeszcze w latach komuny było więzienie... Byłem w podziemnych tunelach, które są pod całą twierdzą...
    1 punkt
  4. Napisz książkę :) wierz mi, że będzie BESTSELLEREM!!!!! Dosłownie uwielbiam czytać Twoje wpisy :) Pozdrower!!!!
    1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+01:00
×
×
  • Dodaj nową pozycję...