Chodź, opowiem Ci bajkę, jak kot palił fajkę...
Jeszcze tydzień temu założenie blogu rowerowego uznałbym za przejaw skrajnego lamerstwa. Jest przecież tyle pięknych rzeczy na świecie, szczególnie dla 35-letniego faceta... Niniejszy blog zakładam po to, aby uświadomić ludzi - np. zniechęconych do życia lub narzekających na obrastanie tłuszczem - że warto wskoczyć na rower, bo daje to niesamowitą satysfakcję. Ponadto, dzisiaj w mojej przygodzie z pedałowaniem (hm...) nastąpił przełom. Zanim to opiszę, pokrótce wyłożę swoją filozofię i proces przygotowywania się do kupna maszyny. Przez moment będą więc smęty...
Mam niemal 35 lat, a ostatni rower, jaki miałem, dostałem na komunię. Z prostego rachunku wynika więc, że było to 26 lat temu. Nie pamiętam, jak długo na nim jeździłem, ale czyniłem to intensywnie. Jubilat 2 - tak się zwał. Nie był to sprzęt zbyt wytrzymały, więc przyjmuję, że służył mi 4 lata. To z kolei pozwala mi przyjąć, że na siodle nie brykałem ok. 22 lata. Większość tego czasu spędziłem "siedząc". Komputer, konsola, TV, szkoła, praca, samochód...
Do kupna roweru przymierzałem się od kilku lat, ale zawsze było coś ważniejszego. Rodzina, sprzęt elektroniczny, zobowiązania, bla, bla... Wreszcie się zawziąłem, odłożyłem szmal i postanowiłem dowiedzieć się, co w trawie piszczy. O rowerach wiedziałem bowiem tyle, że składają się głównie z ramy, 2 kół, pedałów i kierownicy. Niniejsze forum śledzę od końcówki marca br., a przyswajane informacje okazały się bardzo pomocne podczas wybierania sprzętu.
Wybór roweru
Często zdarza się, że coś sentymentalnie wspominasz, np. smak czy zapach z dzieciństwa, więc sięgasz po to jako dorosły człowiek i czujesz rozczarowanie. Właśnie dlatego wyszedłem z założenia, że mój pierwszy rower po tak długiej rozłące z jeżdżeniem będzie względnie tani - chciałem uniknąć przeinwestowania, potencjalnego niezadowolenia i w efekcie odstawienia roweru w kąt. Byłbym wściekły wydając kilka tysięcy na sprzęt, który zbierałby kurz w piwnicy. „Jeśli mi się spodoba, to za rok czy dwa zmienię maszynę na porządniejszą” - oto cała filizofia.
Sprytnie wymyśliłem, że kupię używany sprzęt renomowanej (w moim odczuciu) firmy, tak aby zmieścić się w 1000 zł. Na aukcjach śledziłem głównie rowery Giant oraz Scott, interesujące mnie egzemplarze kosztowały ok. 7 - 8 stówek, lecz miały na karku ok. siedmiu, ośmiu lat. W takim okresie rower może doznać sporo złego, więc ostatecznie odpuściłem i zdecydowałem się na kupno nowej sztuki z gwarancją. Niestety za tysiaka niewiele można zwojować (za 2 znacznie więcej), ale uparłem się, że nie wydam więcej (vide poprzedni akapit). Przeczytawszy cały internet;), w końcu wybór padł na rower Kross Hexagon V2 lśniący nowością. W ofercie pewnego sklepu znalazłem ten model za niespełna 700 zł! Więcej na ten temat...
Pierwszy trening
Rower przyjechał do mnie 18 kwietnia. Z miejsca zabrałem się za jego skręcanie i po godzinie - dumny jak paw - wyskoczyłem na przejażdżkę. Po przejechaniu jednego kilometra zatrzymałem się zasapany, nie wierząc w to, co dzieje się z moim ciałem, szczególnie nogami... Ledwo je czułem. Z osiedla wpadłem do lasu, tam pokręciłem minutę i zdechłem. Nieopatrznie wybrałem trasę powrotną wiodącą głównie pod górę, licząc na to, że jakoś sobie poradzę. Poradziłem sobie z dwoma postojami, do domu wróciłem po 35 minutach - z podkulonym ogonem, niby szczęśliwy, ale pełen obaw o swoją rowerową przyszłość. Mózg miałem wytrzepany od wertepów, nawet jazda po płaskim terenie sprawiała mi drobny problem. Obawiałem się, że następnego dnia nie będę mógł wstać z łóżka z uwagi na zakwasy, lecz nic z tych rzeczy. Następnego dnia, zamiast nóg czy stawów, niesamowicie bolało mnie d u p s k o, ponadto czułem lekki ból w plecach, szczególnie w odcinku lędźwiowym (mam z nim drobne problemy), a także w pozostałościach po "motylach".
Jazda
Po pierwszym treningu zanurzyłem się w lekturze i nastąpiły kolejne przejażdżki, zacząłem modyfikować ustawienia, dłubać przy hamulcach, siodełku. Hamulce podkręciłem, aby poprawić ich skuteczność, siodło podniosłem. Swoją drogą, nóg nadal nie mam wyprostowanych podczas kręcenia, ale nie chcę przegiąć. W tym miejscu proszę o podpowiedź. Poniżej zdjęcie roweru i pytanie: Jeśli podniosę siodełko jeszcze 5 cm, czy będzie to optymalna pozycja, czy będę zbyt zgarbiony?
Zadurzenie
Jeżdżąc codziennie, nawet po 2 razy w sesjach 40-minutowych, zauważyłem, że z dnia na dzień robię postępy. Nogi wytrzymują coraz więcej, organizm przyzwyczaja się do wysiłku, mniej się pocę (choć wciąż bardzo intensywnie, ale to już moja genetyczna przypadłość). Zawsze jednak kończyłem po ok. 40 minutach, po drodze robiąc 2 krótkie przystanki na odpoczynek. Dzisiaj dostałem jednak oświecenia, powoli zaczynam łykać bakcyla. Pragnę podkreślić, że mowa o zaledwie 5-dniowym przedziale czasu!
Umówiłem się z kumplem na spotkanie, wyszedłem z domu o godz. 18.20, dotarcie na miejsce zajęło mi 15 minut. Kumpel się spóźniał, więc jeździłem wokół wyznaczonej miejscówki, aby nie tracić kontaktu z rowerem (zaczynam świrować?). Kumpel podjechał, pogadaliśmy kwadrans i zebrałem się, bo zaczęła się "szarówka", a nie mam oświetlenia. Założyłem, że droga powrotna zajmie mi 15 minut i dodatkowo machnę kilka okrążeń wokół bloku, czyli zmieszczę się w normie czasowej.
Blisko miejsca zamieszkania skręciłem jednak do lasu i w tym momencie zaczęło kropić z nieba. Pojedyncze krople, ale miałem na sobie kurtkę przeciwdeszczową, więc olałem temat. W lesie, zamiast wydeptaną ścieżką, poruszałem się po błocku i głębokiej wodzie (umorusałem się konkretnie). Zdążyłem już "rozkminić" działanie przerzutek, więc nie było problemu. Inna sprawa, że gdybym się zatrzymał, wylądowałbym po kostki w mokrym i gęstym syfie, hehe. Deszcz dawał o sobie znać coraz śmielej, więc zapiąłem kurtkę pod szyję i śmigałem dalej. Bez postoju, raz z górki, raz pod górkę. "Jeszcze tylko jedna rundka wokół parku i wracam na chatę" - pomyślałem i tak też uczyniłem. Będąc pod domem zapragnąłem przejechać się jeszcze kawałek... Zanim się spostrzegłem, minęło 1,5 godziny, a ja zasuwałem po ciemku bez oświetlenia, w strugach deszczu, a co najważniejsze - bez postojów!
Szok. Nie jestem Terminatorem, więc się męczę, ale zauważyłem, że kręcąc pod górkę, po zbiciu przerzutek na ustawienie "jadę wolno, ale kręcę bez wysiłku" odpoczywam. Może brzmi to kretyńsko, ale mimo wszystko odpoczywam - nie muszę się zatrzymywać, a po wjechaniu na szczyt mogę już wbić biegi z większymi oporami i pruć dalej. Jestem przeszczęśliwy, bo - mimo że wyjściowo w to powątpiewałem - moje nogi odzyskują "power". Błoto, trawniki, podjazdy i zjazdy, głębokie kałuże, błoto, błoto, błoto, głębokie kałuże... Jak dobrze, że kupiłem MTB!!!
Gdy człowiek się zadurza, czuje się wyjątkowo. Ja po dzisiejszym treningu właśnie tak się czuję.
Zapraszam do śledzenia mojego blogu szczególnie lamerów – osoby, które podobne jak ja zaczynają swoją przygodę z rowerowaniem lub przymierzają się do tego. Warto, oj, warto wskoczyć na rower!