Odbiór osobisty
Twoje nerwy są warte więcej niż marne paręnaście złotych...
Nie jestem już nawet w stanie zliczyć ile razy powtarzałem sobie powyższe zdanie brnąc przez jakieś podwarszawskie postindustrialne pustkowia w poszukiwaniu baraku z internetowym sklepem, w którym zakupiłem towar z tą przeklętą formą "dostawy". Przez lata zakupów na Allegro zaliczyłem już prawie wszystko, od miejsc, do których dało się dojechać tylko jednym rozklekotanym autobusem jeżdżącym raz na 40 minut, przez olbrzymie komunistyczne biurowce pełne nieskończonych korytarzy i nieoznakowanych biur, niczym z jakiegoś koszmaru Kafki, aż po zamknięte pofabryczne tereny, na których luzem biegały strażnicze psy. I zawsze przeklinałem siebie, za chęć nadmiernego oszczędzenia. A jednak nadal to robiłem!
Fakt, gdy już raz odnalazło się dany sklep, dużo łatwiej było do niego trafić, człowiek wyrabiał sobie metody sprawnego dojazdu i bezpieczne trasy, które omijały większość zagrożeń czyhających na błądzącego tam przy pierwszym pobycie kupującego...
Dzisiaj dla przykładu po szybkim zakupie na Allegro udałem się do zaufanego sklepu rowerowego, w którym kupowałem już parę razy. Tym razem, dumny z nabytego doświadczenia wybrałem najsprawniejszą trasę (nie da się jej oczywiście odnaleźć w jakdojade.pl) i już po godzince stałem przed znanymi mi doskonale drzwiami Sprzedawcy. Tylko po to by przeczytać kartkę, że przeniósł się na drugą stronę Warszawy... Wkurzony odpaliłem na telefonie stronę aukcji. Faktycznie, nowy adres wpisany w miejsce starego i zero ostrzeżeń o zmianie. Jak miesiąc temu u nich kupowałem, był jeszcze stary. Szkoda że jak dzisiaj tam dzwoniłem nikt mnie nie uprzedził...
Jakby tego było mało był to tylko jeden ze sprzedawców, u których kupiłem tego dnia, następny był, a jakżeby inaczej następną godzinę drogi zarówno od starego adresu, w którym teraz byłem jak i nowego, który dopiero co poznałem... Po niecałych czterech godzinach sfinalizowałem moje zakupy... Zmarznięty, wkurzony i z mocnym postanowieniem wybrania następnym razem wysyłki... Czyli prawie jak za każdym razem
A co kupiłem?
To, że rower po siedmiu latach użytkowania bez wymiany jakiejkolwiek części będzie wymagać nowego napędu było dla mnie jasne. Wstrzymywałem się z tym jednak, bo wszystko jeszcze w miarę działało, choć kultura pracy przerzutek była raczej mierna. Wiedziałem, że jak wymienię łańcuch, to powinienem i wolnobieg, korba też zbyt dobrze nie wyglądała... A może od razu wymienić piastę na taką na kasetę? Ale co dalej? Wtedy również i manetki i przerzutkę, by mieć 3x8... Nieskończona seria powiązanych ze sobą i mało sensownym w pojedynkę zmian. Do tego, jako że postanowiłem sobie, iż wszystko robię przy rowerze sam, musiałbym również kupić pasujące do tych części narzędzia... Załamany tą przytłaczającą perspektywą, nie wymieniałem nic, czekając aż coś się rozpadnie i zmusi mnie do zmian.
Ostatni pomiar rozciągnięcia łańcucha mnie jednak trochę otrzeźwił:
Dla wytłumaczenia, łańcuch powinien dać się odepchnąć maks do połowy ząbka, a tutaj bez większych problemów mógłbym odepchnąć go nawet na dwa ząbki. Masakra
Po szybkim umyciu napędu i wrzuceniu zdjęć na forum (jesteście świetni!) poradzono mi bym póki co spróbował zmienić tylko łańcuch. Wolnobieg o dziwo nadal po tylu latach był w znośnym stanie. Jakiś czas zastanawiałem się, czy wybrać lepszy model HG łańcucha, stwierdziłem jednak, że cała reszta napędu chodzi na prymitywniejszym UG nie będę więc w stanie w pełni wykorzystać jego zalet. W końcu stanęło na łańcuszku UG51 za 16zł - takim samym jaki był w rowerze od nowości.
Przy okazji postanowiłem również nabyć odpowiednie narzędzie i spinkę do łańcucha, która pozwoli mi nareszcie, niczym zaawansowanemu rowerzyście, wygodnie zdejmować i szejkować mój łańcuch miast dotychczasowego przepuszczania go przez szmatę nasączoną benzyną ekstrakcyjną i męczenia namoczoną benzyną szczoteczką. Po konsultacji z odpowiednimi poradnikami wybrałem Powerlinki SRAMa do łańcuchów ośmiorzędowych:
Spinki tego typu były bardzo zachwalane i zestaw kosztował tylko koło 5zł, więc postanowiłem wybrać je zamiast tańszych i (jeśli wierzyć moim poradnikom) beznadziejnych jednoczęściowych, dedykowanych do mojego łańcucha.
Na skuwaczu również nie oszczędziłem. Najtańsze były za około 10zł, jednak nawet jak dla mnie, fana oszczędzania były zdecydowanie zbyt tandetne. Zbyt często czytałem o skuwaczach, które rozpadały się już przy pierwszym użytku i na logikę, narzędzie to przy oddziałujących na nie siłach faktycznie potrzebowało odpowiednio stabilnej budowy, poświęciłem więc 20zł na zakup powyższego narzędzia (Bikehand YC-329), ciesząc się, iż do mojej narzędziowej skrzyni trafiła następna zabawka.
W sumie to dziwna sprawa, poza rowerem raczej nie jestem majsterkowiczem i nawet najprostsze prace domowe czasem przychodzą mi z trudem, ale grzebanie przy moim bicyklu naprawdę sprawia mi sporą przyjemność. Poza tym narzędzia mają w sobie coś trwałego. Jak jest z rowerem każdy wie, jeden mi już kiedyś ukradli, obecny też mogą. A narzędzia? Mogą przetrwać i pół życia, dlatego też ogólnie postrzegam je jako lepszą inwestycję, niż części do roweru i każdy zakup prawdziwie mnie cieszy. Poza tym z każdym narzędziem przychodzi nowe doświadczenie, umiejętności i fragment roweru, który nie bez satysfakcji mogę sam serwisować. Ale wróćmy do dzisiejszych wydarzeń...
Po powrocie do domu bez większych problemów rozkułem stary łańcuch (chyba tylko cudem nie wypychając pina zbyt daleko, wbrew temu co napisane było w poradnikach nie czułem bowiem wyraźnej różnicy w oporze na różnych etapach). I stanąłem przed problemem odpowiedniego skrócenia nowego i zamocowania w nim spinki. Dobre 20 minut patrzyłem jak idiota na stary i nowy łańcuch próbując wyobrazić sobie, co stanie się gdy w danym miejscu go rozkuje i jaką wtedy będzie miał długość i końcówkę...
W końcu się udało... idealnie odmierzony łańcuch zawisł na rowerze, gotowy pod spinkę. Według filmiku, który znalazłem na Youtubie powinno się tę spinkę dać założyć spokojnie zrelaksowanym ruchem ręką...
(Akcja zaczyna się na 1: 23)
Ja męczyłem się dobre trzy godziny, testując na tej przeklętej spince wszystkie moje narzędzia i ich różne, często dość fantazyjne kombinacje. Nic to nie dawało, łańcuch był wyraźnie o pół milimetra zbyt szeroki. Próbowałem go ścisnąć kombinerkami, lekko przypiłować, wszystko na nic. Przy okazji dowiedziałem się, że sprężyna tylnej przerzutki jest wystarczająco mocna, by wystrzelić niedopiętą spinkę ze sporą mocą przez całą długość mieszkania
Dopiero gdy już się poddałem przypomniałem sobie gdzieś, że czytałem o tym, iż może się ułożyć dopiero w czasie jazdy pod dużym obciążeniem. No ale ona się ledwo trzymała... starczyłaby jakaś nierówność, podczas której łańcuch przestałby być napięty i moja nowa spineczka poszybowałaby w najbliższe krzaki i nigdy już bym jej nie znalazł.
Zrobiłem to więc w domu na sucho. Wsiadłem na rower, zacisnąłem hamulce i z całej siły naparłem na pedały. Pode mną rozległo się lekko upiorne chrupnięcie (oczywiście od razu pomyślałem, że z moim szczęściem pewnie właśnie coś zepsułem). Ale nie, o dziwo spinka zaskoczyła.
To był ciężki dzień. Ale napęd chodzi wyraźnie lepiej i ostatecznie cieszę się, że nie wydałem dodatkowej kasy na wysyłkę
3 komentarze
Rekomendowane komentarze