Wczoraj zainicjowałem sezon rowerowy 2013, tj. 9 maja. Zanim jednak przejdę do opisywania tych dramatycznych wydarzeń - na dobry początek retrospekcja.
Mój poprzedni, a zarazem ostatni wpis w 2012 r., opublikowałem 30 czerwca. Mój rower to szmelc - opisałem, jak sypie się mój wehikuł, pożaliłem na oponę i złapałem za portfel. Zanim jednak pobiegłem do sklepu, następnego dnia na forum odezwał się do mnie dobroczyńca o ksywie Luxtorpeda, który przedstawił mi ofertę nie do odrzucenia: "Stary, mam dla Ciebie 2 opony Kendy, w świetnym stanie - bierz albo je wyrzucę". Mniej więcej tymi oto słowy kolega zaoferował mi bezinteresowną pomoc. Łaskawa opatrzność sprawiła, że miał on interes dosłownie 200 m od miejsca mojego zamieszkania, więc podjechał do mnie i przekazał opony. Wielkie dzięki, kolego (mimo że ze sporym poślizgiem).
Niestety, brutalne życie sprawiło, że po założeniu opon nie było mi dane wsiąść na rower. Po pierwsze, zauważyłem, że tylna obręcz jest pokiereszowana, krzywa, dwie szprychy złamane itd., więc jazda skutkowałaby kolejnymi stratami. Po drugie, w moim życiu prywatnym szykował się mały przewrót, więc zamiast jeździć - zakasałem rękawy i pracowałem fizycznie od rana do wieczora, do domu wracałem wy**bany jak bęben Rolling Stonesów po koncercie. Trudno było mi się pogodzić z tą rowerową rozłąką, szczególnie że połknąłem bakcyla, ale nic poradzić nie mogłem.
2013
Jak nie urok, to przemarsz wojsk... Na początku maja kupiłem nową obręcz, w serwisie zamówiłem przekładkę kasety (groszowa sprawa, 9 zł) i wreszcie mogłem ruszyć w teren (wszystko trwało tydzień, ale mniejsza o to). Pamiętając o przebojach z poprzedniego sezonu, zaplanowałem delikatną rozgrzewkę na dystansie 10, góra 15 km, aby rozgrzać się, przypomnieć zastanym mięśniom oraz stawom, że powinny pracować na siebie. Wyruszyłem ochoczo nad dąbrowską Pogorię III. Po przejechaniu 2 km poczułem, że mięśnie pracują, lekko się zasapałem, ale nie odpuszczałem. Po zaliczeniu pętli nad akwenem miałem na liczniku 12 km i wówczas już wiedziałem, że powoli wypada kończyć, zwinąć się do domu i położyć lulu. Niestety, wraz z upływem lat nie przybyło mi rozumu, więc postanowiłem objechać Pogorię II. Troszkę się zmierzwiłem na tę myśl, bo ponoć kleszcze wysypały w tym roku bardzo obficie, a zaplanowana trasa wiedzie głównie przez las, jednak zacisnąłem zęby (i poślady) i ruszyłem przed siebie. Trochę wspinaczki, w końcu błocko tak gęste i powszechne, że modliłem się, aby nie zaliczyć gleby, którą przypłaciłbym totalnym umorusaniem. W błocie grzebałem się ze średnią prędkością rzędu 3-5 km/h, ale udało mi się przeprawić przez tę breję. No dobra, raz wpadłem w głęboki dół, więc usrałem się śmierdzącym szlamem konkretnie, ale gleby nie zaliczyłem.
Objechawszy Pogorię II miałem na liczniku 20 km i w zasadzie powinienem był skierować się do domu, szczególnie że dupsko zaczęło mnie konkretnie pobolewać. Niestety, chora ambicja nie pozwoliła mi iść na łatwiznę, więc - mając sporo wolnego czasu - rzuciłem się na Pogorię IV. To był błąd. Gdy zaczęło się ściemniać, byłem na odludziu na drugim końcu miasta, bez oświetlenia i narzędzi (zapomniałem się spakować), z dwoma łykami wody w bidonie. Gdy się ściemniło, turlałem się na asfalcie z prędkością nieprzekraczającą 15 km/h, przeklinając swoją głupotę. To był ok. 25. km wyprawy. Dupsko odpadało z bólu, łapy bolały od uchwytów i operowania przerzutkami, plecy nawalały mnie jak po oberwaniu kijem golfowym, "achillesy" wysiadały, stopy drętwiały, mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Przeszywałem noc w nieoświetlonej okolicy, walcząc z samotnością oraz niedomagającym ciałem. Ostatkiem sił dowlokłem się do domu i mimo szczerych chęci - nie byłem w stanie popełnić niniejszego wpisu.
Głupi, głupi, głupi... Zamiast odpuścić po 15 km i zwinąć się do domu, rzuciłem się na całkiem długą wyprawę, co było głupie tym bardziej z uwagi na fakt, iż spora jej część wiodła w nie najłatwiejszym terenie.
Mając w pamięci mój ubiegłoroczny debiut (vide Lamerskie początki 35-latka), mimo wszystko jestem zadowolony. Minionej nocy spałem wprawdzie na brzuchu, bo obolałe dupsko nie pozwalało na inne rozwiązanie, czuję wszystkie mięśnie, nogi mnie bolą, ale taka tragedia to nie tragedia, no i rozdziewiczyłem "nowe" opony od dobrego człowieka. Mogło być gorzej.
Nie pozostaje mi nic innego, jak odchorować i - jak dobrze pójdzie - jutro wsiąść na rower, aby pokonać... No właśnie, 20 km...?
Pomiary / wymiary / rozmiary - stan na dzień 9 maja 2013 r.
Waga ciała: 112 kg (trwale zrzucone 6 kg w stosunku do ubiegłego roku!)
Łącznie przejechane km w bieżącym sezonie: 35
Do następnego wpisu, pozdrower!
8 komentarzy
Rekomendowane komentarze