Błoto, dziki i traperzy.
Dużo czasu nie minęło...
Zmęczony pisaniem o niczym postanowiłem wykorzystać nie-desczowe popołudnie, by odstresować się trochę od pracy i skoczyć do centrum ogrodniczego znajdującego się jakieś 8km od domu... Mając oczywiście cichą nadzieję, na zdobycie atrakcyjnego contentu do dziewiczego bloga... i 20 litrów ziemi do kwiatków.
Pierwszy etap trasy to stara dobra Białołęka, gdzie znajduje się moje własnościowe (znaczy na złodziejski kredyt) lokum. Nie przesadzę mówiąc, że to moja ulubiona dzielnica, jeśli chodzi o ścieżki rowerowe, bo znajdziemy je naprawdę niemal przy wszystkich drogach. Budowniczowie przeszłości (zainspirowani zapewne faktem, że dzielnica - jeśli mnie przewodnik nie okłamuje - była kiedyś wsią szlachecką) zafundowali mieszkańcom w praktycznie każdym miejscu naprawdę imponujące pasy zieleni przy jezdni, na których spokojnie mieszczą się i ścieżki i chodniki i zostaje jeszcze sporo miejsca na roślinność.
Parędziesiąt minut później (z czego z 10 stałem na nowiutkim "inteligentnym" skrzyżowaniu, które najwyraźniej wyjątkowo nie lubi pojedynczych rowerzystów) pocałowałem klamkę docelowego ogrodniczego centrum (drugi raz w tym tygodniu... naprawdę muszę zacząć zapisywać sobie godziny otwarcia).
Zniechęcony żałosnym końcem podróży postanowiłem odbić nad Wisłę, by zobaczyć jak tam woda stoi. Nie bez zadowolenia odkryłem, że zalane jeszcze tydzień temu romantyczne nadwiślańskie polanki znów wyłoniły się niczym Atlantyda z głębin. Razem z tonami błota...
Tragedii jednak nie było, wszak mój rower to nie byle co, kosztował w końcu 6 stów jako nówka w Go Sporcie... Przy plaskaniu i cmokaniu zaklejonych opon i chrobocie zapchanegoTourneya (którego dopiero parę dni wcześniej regulowałem) dotarłem wreszcie do samej rzeki....
Skoro już jesteśmy przy rowerku i ten (zupełnie przypadkiem, bo jakżeby inaczej) znalazł się na powyższym kiczowatym zdjęciu, nad rzeką, w promieniach zachodzącego słońca, wypada go przedstawić. Jak widać to dumny projekt ze wszech miar renomowanej firmy Merida, model Kalahari Six. Z tego co patrzyłem, jego obecnym odpowiednikiem jest z grubsza Merida 5-v (najtańszy amortyzator Suntoura, pełne Tourney, wolnobieg i alu rama), tyle że obecnie kosztuje już 1000-1100. Ach ta inflacja... W każdym razie to mniej więcej segment, w którego wpasowują się i te najtańsze rowery Meridy i Gianta, i rodzime Hexagony, czyli pewnie całkiem spora część rowerzystów jeździ na podobnym sprzęcie.
Rower kupiony został z 7 lat temu dla mojego ojca na urodziny (tak po prawdzie miałem nadzieję, że on jako starszy i poważny mężczyzna z prezentu zbytnio nie skorzysta i przez większość czasu korzystać będę z niego ja). Nic z tego jednak nie wyszło . Okazało się, że jeździł na nim prawie każdego dnia, czasem nawet zimą. Odzyskałem go dopiero w formie, delikatnie mówiąc, mocno zużytej, gdy papo przesiadł się na składaka. Smutnego stanu dopełniło trzymanie go przez rok na balkonie bez zakrycia (to już moja wina).
Proces doprowadzania go do użytku z pewnością pojawi się jeszcze w przyszłych postach...
Następne zdjęcie z kontroli poziomu Wisły raczej by się tu nie znalazło, gdyby nie związana z nim historia.
Niby nic ciekawego. Następna polanka nad wodą, lasek, fajna nadwiślańska ścieżka. I tak sobie przyklęknąłem, bawiąc się perspektywą, przesłoną i ISO i innymi rzeczami, o których mam tylko pozorne pojęcie. Pstrykam dla zasady, pewny, że ze zdjęcia nic nie będzie. I wtedy słyszę za sobą głośny agresywny bulgot... jakby nie wiem, szarżował na mnie buldog albo inna wielka psina o basowym głosie. Wcześniej widziałem za mną jakąś rodzinę. Może ich pies mnie znielubił? Odwracam się, a tu za moimi plecami z prędkością godną husarii przebiega wielki kawał spasionego dzika. Oczywiście trzymam w dłoni gotowy aparat, z odsłoniętym obiektywem... mam palec na spuście... Taki zdjęcie to by było coś! Pędzący dzik, z bliska, na moim dziewiczym blogu! Oczywiście nie zrobiłem mu zdjęcia, bo zupełnie zdębiałem. Fail.
Na drodze powrotnej minąłem mój ulubiony lokal. Chatę Trapera, prawdziwą perłę białołęckiej gastronomii. Wysublimowany charakter wnętrza dopełniają takie pieczołowicie dobrane szczegóły jak stare babcine gacie na drzwiach od wychodka, czy kalosze na płocie. Niestety w tym roku, z tego co widzę, z większość tych detali zrezygnowano, przystosowując lokal bardziej do gustów przeciętnego użytkownika. A szkoda. Choć może swojska bielizna czeka gdzieś zdeponowana, gotowa na pełnię sezonu?
I tak to było. Wycieczka na około 20km, w 90% po ścieżkach i szlakach rowerowych. Jutro może ponownie pojadę po ziemię, zobaczymy co się stanie.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia