Mój pierwszy, supermenowy szczupak
Niedawno kumpel zapytał mnie, spoglądając litościwie na rower, czy myję maszynę. Odrzekłem z pełną powagą, że owszem, regularnie - gdy pada deszcz. Tak już mam, że do pewnych rzeczy i spraw nie przykładam większej wagi, więc burza, ulewa jest dla mnie doskonałą okazją do pedałowania oraz darmowej myjni. Połknięty bakcyl rowerowy w moim przypadku ma to do siebie, że lubię się upodlić. Im więcej błota, tym lepiej, a i huragan nie jest mi straszny. Gdy wczoraj w godzinach wieczornych zasuwałem z rodziną w centrum handlowym i na niebie zebrały się czarne chmury, zacząłem przebierać nóżkami. Po kilku minutach lunęło, więc obwieściłem uroczyście, że czas najwyższy zbierać się do domu. Żona widzi już błysk w mym oku, więc nie protestuje. Ba, nawet jest zadowolona, że wreszcie zająłem się czymś w miarę pożytecznym i kibicuje mi. Jako że z nieba zaczęły walić błyskawice, w aucie podkreśliła ok. 7 razy, abym nie wybrał się do lasu, bo to niebezpieczne.
Na chacie wskoczyłem w uniformy rowerowe i czym prędzej wypadłem z domu. Pierwszy kilometr w strugach deszczu za mną, drugi kilometr w strugach deszczu za mną, jestem kompletnie przemoczony. "Jadę do lasu!" - zakołatało w mojej łepetynie i po kilku minutach kluczyłem między drzewami. Ścieżki były niesamowicie śliskie, a zmoczone hamulce reagowały z wydajnością nie większą, jak 30%. Pedałowałem więc ostrożnie, tym bardziej że robiło się ciemno, a w gęstym lesie podczas opadów światło z mojej zawodowej latarki było skutecznie absorbowane. Powoli, skupiając się na uślizgach kół i pseudohamulcach, brodząc w głębokich kałużach, przeprawiłem się przez las, aby w końcu wypaść na osiedle. Kręciłem kolejne kilometry, zmagając się z okropnym wietrzyskiem i wodą zalegającą na ulicach, jednocześnie dohamowując tu i ówdzie podeszwami.
Po godzinie jeżdżenia, przemoczony do ostatniej nitki, postanowiłem zaliczyć jeszcze jeden przejazd przez las. Zdążyło się już ściemnić, ale jak hardkor, to hardkor! Hamulców brak, jadę ostrożnie, woda z liści, które potrącam, leje się na mnie wiadrami, wieje jak na Syberii, walą błyskawice. Wreszcie wjeżdżam na najbardziej "akrobatyczny" odcinek, lawiruję, klamki wciskam w konstrukcję kierownicy, przede mną mała, stroma górka i... Leeecęęę... Opony ześlizgnęły się bezwładnie ze stoku, rower glebnął, a ja przeleciałem przez kierownicę. To był klasyczny lot kosząco-nurkujący w wariancie "na Supermena" z płaskim lądowaniem. Znalazłem się dobre 2 m przed rowerem. I choć "prawie" robi różnicę, wyglądałem mniej więcej tak:
Zaliczając glebę, odruchowo pozbierałem się i zacząłem oględziny. Ja - w porządku. Rower - w porządku. Światła są i pięknie oświetlają błoto, licznik nie wyskoczył z bazy, sakwa nie wypluła zawartości. Można jechać, chociaż lewa łapa szczypie. Sięgnąłem jeszcze po bidon, aby z ust wypłukać błoto. Wsiadłem na rower, rechocząc sam z siebie. Gdyby ktoś siedział mi na ogonie, pomyślałby, że jestem opętany i miota mną szatan;). Nie mogłem opanować śmiechu, mimo że w głowie kołatały mi słowa żony. Gdyby faktycznie trafił we mnie piorun lub wskutek gleby straciłbym przytomność, na tym odludziu nieprędko by mnie znaleziono. Niemniej wychodząc z domu poinstruowałem małżonkę, że w razie kapy może mnie namierzać u operatora sieci komórkowej. Wyjechałem z lasu i w świetle latarni ujrzałem ranę (w zasadzie lekkie obtarcie) na jednym z palców, a przede wszystkim błoto zalegające na kurtce i nogach, którego całkiem grubą warstwę zgarnąłem podczas ślizgu. Wyglądałem jak podrzędna, upośledzona, źle prowadząca się świnia hodowlana.
Taki wypadek to nie wypadek, więc pojeździłem jeszcze chwilę, aby wreszcie kołować do domu. W przemoczonych ciuchach, butach chlupiących, ściorany, upodlony i za######iście szczęśliwy. Długo musiałem szorować paznokcie, aby wydostać zalegające pod nimi błoto, hehe. Żarty się skończyły - rozglądam się za kaskiem na swój zakuty łeb:)... Pozdrower!
12 komentarzy
Rekomendowane komentarze