Rowerowe szczęście na tym łez padole
W minioną sobotę przypadkiem spotkałem kumpla, z którym umówiłem się na wspólną wycieczkę. Plan miałem ambitny, tj. przejechać 50 km. Co prawda w niedzielę większość ludzi nie potrafi zmotywować się do wyskoczenia z rozchełstanych pidżam, a co dopiero wyjścia z domu, ale ja z kumplem jesteśmy twardzielami. Takich trzech, jak nas dwóch, to nie ma ani jednego;). Niczym w westernie, wyruszyliśmy o godz. 12.00.
Pogoda dopisywała - na godziny popołudniowe pogodynka zapowiadała deszcz, więc było umiarkowanie chłodno, w sam raz na dłuższą jazdę. Mając kilka godzin czasu, nigdzie się nie spieszyliśmy, tym bardziej że ja miałem 1,5 tygodnia przerwy w aktywnym jeżdżeniu (nie licząc wspomnianej soboty), a kumpel nie kręcił 3 tygodnie. Na stare lata trzeba się oszczędzać, hehe. Z miejsca zamieszkania udaliśmy się do parku Zielona (ścieżką rowerową), a stamtąd na podbój Pogorii IV, tj. dąbrowskiego Zalewu Kuźnica Warężyńska. Połowa trasy ciągnie się asfaltową ścieżką, a druga połowa to utwardzone dróżki, również w lesie. Ogólnie bardzo przyjemne i niewymagające doświadczenie, więc zapewniam, że można ów zalew zaliczyć rodzinnie. Co mnie jednak rozczarowało, to słabe oznaczenie trasy. Wiem, że w dobie GPS-ów to nie problem, jednak nie każdy zabiera ze sobą takie dobrodziejstwa, gdy wyskakuje na rowerową przejażdżkę, zresztą nie każdy dysponuje kieszonkową łącznością z satelitą. Pachołki wytyczające trasę rozstawione są zbyt rzadko i nie zawsze widoczne. W ostateczności zostaje jazda na orientację lub nadłożenie kilometrów, co w sumie tragedią nie jest. Poniżej garść fotek z tego etapu podróży.
Z zalewu kierowaliśmy się na Pogorię II, którą objechaliśmy lasem. Ilekroć zasuwam tam, zawsze cieszy mi się japa. Ciasne ścieżki, stromy podjazd, zróżnicowana nawierzchnia, różne prędkości, hopki, dziurki, snake'i - rewelacja. Wreszcie dotarliśmy na Pogorię III w okolice molo. A tu proszę, regaty czy inne zawody. Masa ludzi, na wodzie od groma łódek, sporo pieszych. Tylko rowerzystów i rolkarzy mało, bo wietrznie było. Poniżej fotki.
Zrobiło się "późno", a że złożyłem solenną obietnicę żonie, iż przyjadę skonsumować najlepszego kurczaka na świecie, po krótkim postoju na odpoczynek i uzupełnienie płynów, zebraliśmy się na chatę. Nie asfaltem, nie najkrótszą możliwą drogą, lecz bocznymi ścieżkami. Ok. 3 km od domu wreszcie dały o sobie znać nogi, lecz dzielnie pedałowałem. Kolega kręcił w miarę bezstresowo, ale to temat na inną historię (łapy drwala, nogi w łydce jak moje w udzie). Mimo wszystko, po wylądowaniu w okolicach domostw, wybraliśmy się na rundkę leśną - do miejsc, które w młodości odwiedzaliśmy wspólnie niemal codziennie, wyprawiając cuda na kiju. Ach, wspomnień czar. Jeszcze kawałek pod górkę i upragniony fajrant: picie, pogawędka, ustawka na kolejny wypad. Miało być 50 km, ale nie wyszło, bo zabrakło czasu. Może uda się kolejnym razem...?
Przebytą przez nas trasę przedstawiam poniżej (Endomodo daje radę). Zatrzymam się na moment, aby omówić pokrótce wskazania GPS-u. Mój licznik zamontowany na rowerze wskazał przejechanych 40 km, a GPS zaledwie 36. Skąd ta różnica rzędu 10%? Otóż licznik rowerowy zlicza przebieg 1:1, a GPS liczy odcinki proste. Obrazowo, jeśli jedziesz długą ulicą machając slalom od krawężnika do krawężnika, pokonasz dłuższy dystans niż jadąc prosto. Ot, cała filozofia.
Aha, moje zboczonko ponownie wzięło górę. Po rozstaniu z kumplem, pod chatą mój licznik wskazywał 39,7 km. Oczywiście machnąłem jeszcze 400 metrów, żeby czuć się lepiej i wpaść do domu z okrągłym wynikiem, hehe.
Wczoraj, tj. w poniedziałek nie mogłem jeździć z przyczyn obiektywnych. Żałowałem, bo po niedzielnym wysiłku nogi dały czadu, konkretnie bolały. Dzisiaj wiele wskazywało na to, że również nie wskoczę na siodełko, lecz mimo wszystko wyrwałem się z domu o godz. 19.30, aby pojeździć w deszczu lejącym jak z cebra, w towarzystwie cholernego wietrzyska. Założenie było proste: rozruszać obolałe mięśnie, niekoniecznie machnąć spory dystans. Długo się nie zastanawiając, obrałem kurs na las. Dwa dni opadów zrobiły swoje - masa błota, kałuże, totalny syf. Jeździłem ciesząc się jak szczerbaty do sucharów, zaliczając wszystkie możliwe dziury, osiągając nirwanę podczas uślizgów tylnego koła. Woda spływała po mnie jak po kaczce dzięki porządnej kurtce. W tych niesprzyjających okolicznościach pokonałem 11,5 km - nogi udobruchałem, czuję się wyśmienicie, choć umorusany niczym górnik. Poniżej fotki z dzisiejszego wypadu. Oby padało jak najwięcej! Pozdrower!
13 komentarzy
Rekomendowane komentarze